niedziela, 10 maja 2015

Jestem komunistyczną babą! - Danu Lungu

Powieść „Jestem komunistyczną babą!” Danu Lungu można określić mianem rumuńskiego „Przeminęło z wiatrem”, w której stary porządek świata zastępuje nowy, zaś wczorajsi beneficjenci w nowej rzeczywistości padają ofiarą ekonomicznego i społecznego regresu.
Bohaterka i jednocześnie narratorka powieści, Emilia Apostoae, wykorzystała szansę, jaką stworzył jej komunizm i z wiejskiej dzierlatki ugniatającej gołymi stopami kiziak (gnój), awansowa w okolice komunistycznej rumuńskiej klasy średniej. Z wiejskiej chaty bez elektryczności i kanalizacji przeniosła się do miasta, do mieszkania zakładowego ze wszelkimi wygodami, zaś darmową harówkę ponad siły na wsi zastąpiła dobrze płatną pracą w miejskim zakładzie wytwarzającym produkty na eksport (dzięki temu zarabiała dwa razy więcej niż inni robotnicy, co mniej więcej odpowiadało pensji kierownika działu). Na tle powszechnej biedy była wiec osobą zamożną i ustosunkowaną. Dzięki rozległym koneksjom wśród sobie podobnych, bez trudu zdobywała żywność i deficytowe wytwory współczesnej cywilizacji. Stać ją było na fryzjera, wykształcenie córki, drogie ubrania, enerdowskie kosmetyki, etc.

Mało efektywny system komunistycznej gospodarki sprzyjał bumelanctwu, złodziejstwu, bylejakości, kombinatorstwu, z których to atrybutów Emilia umiejętnie korzystała i za które nikt nie ponosił odpowiedzialności, oprócz samego systemu rzecz jasna, który z tych i wielu innych przyczyn nieuchronnie zmierzał ku zagładzie.

Kiedy dopełniła się ustrojowa apokalipsa zamknięto nierentowne zakłady, likwidując przy okazji miejsce pracy naszej bohaterki i skazując ją na egzystencję w biedzie i niedostatku. Emilia, podobnie jak panowie byłych niewolników, nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jej spryt, ambicja, zapał, odwaga i pracowitość, dzięki którym w czasach komunizmu dokonał się jej awans społeczny, gdzieś znika. Autor nie wyjaśnia, co się z nimi stało, dlaczego w kapitalizmie bohaterce zabrakło tej odrobiny przedsiębiorczości, która popchnęła jej koleżankę do zainwestowania we własny biznes. A nowe czasy rodzą nowych bohaterów, patrzących w przyszłość, harujących od świtu do zmierzchu, którzy po całym dniu pracy padają nieprzytomni ze zmęczenia, ale szczęśliwi, gdyż wreszcie mają swój los we własnych rękach.

Zamiast tego Emilia śni o przywróceniu starego porządku. Ma świadomość, że innym wcześniej było gorzej, ale jej ocena rzeczywistości jest czysto subiektywna. Nie obchodzą ją tamci “inni”, ale sytuacja obecna, dzień dzisiejszy, w którym to ona jest tą “inną”, wegetującą na marginesie życia. 

Dan Lungu stara się przedstawić obie rzeczywistości, tę sprzed i po roku 1989 w sposób wierny i obiektywny, przytaczając fakty i opisując zdarzenia z dystansem, bez nadmiernego emocjonalnego zaangażowania,. Być może to jest przyczyną, że tę niewielką objętościowo książeczkę czytałem przeszło tydzień, co kilka zdań odkładając ją i powracając myślami do wczesnej młodości, do czasów które on opisuje, a opisana przez niego rzeczywistość miejscami wiernie pokrywa się z rzeczywistością znaną mi z autopsji. 

I to jest chyba największą zaletą tej książki, ów postsocjalistyczny uniwersalizm zamknięty w granicach byłej sowieckiej strefy dominacji, będący jednocześnie jej największą wadą, gdyż nie może być zrozumiały przez mieszkańców innych części świata, nie wyposażonych w zasobny bagaż wspólnych doświadczeń, niezbędnych dla prawidłowej percepcji powieści. 

Pisarz miejscami ociera się o geniusz, jak choćby w scenie rozmowy obcych sobie kobiet, których wspólnym tematem jest strach przed pójściem ich pociech do czwartej klasy, „bo w niej jest przecież tyle nowych przedmiotów”. To zdumiewające, ale nigdzie indziej w literaturze nie znalazłem tego lęku ujętego w słowa, choć trauma ta towarzyszy chyba każdemu rodzicowi, bez względu na szerokość i długość geograficzna. A przecież nie od dziś wiadomo, że o wielkości pisarza świadczy umiejętność ujęcia w uporządkowane zdania tego, co nam wszystkim błąka się bezwładnie po głowach.


(Tekst pierwotnie opublikowany w "Magazynie Fantastycznym").

środa, 8 kwietnia 2015

"KSENOCYD" - Orson Scott Card


„Ksenocyd” jest trzecią częścią cyklu o Enderze ksenobójcy. Niestety, po dwóch pierwszych, absolutnie wspaniałych, słusznie obsypanych najważniejszymi branżowymi nagrodami, dostaliśmy literaturę przeciętną, ledwie zjadliwą, nudną.

Autor konsekwentnie rozwija fabułę drobiazgowo uzupełniając wykreowane w „Mówcy umarłych” uniwersum oraz wprowadzając nowe idee, jednakże już od początku widzimy wielką przepaść dzielącą „Ksenocyd” od poprzednich części cyklu. Jest on przede wszystkim przegadany i niemiłosiernie rozciągnięty (niektóre wydarzenia, myśli i refleksje są powtarzane niczym dialogi w kolejnych scenach wenezuelskiej telenoweli).

W fiction zabrakło wiarygodności kreowanej iluzji, zaś science zostało utopione w mało oryginalnym, mało przekonywującym, a miejscami wręcz infantylnym, pseudonaukowym bełkocie (np.: o ile w dwóch pierwszych tomach cyklu podróże w kosmosie z prędkością podświetlną były dla autora atrakcyjne, a w „Mówcy Umarłych” efekty relatywistyczne miały wręcz swój znaczący wpływ na kreowanie akcji, o tyle w „Ksenocydzie” stały się ciężarem – więc do popchnięcia fabuły Card nie zawahał się użyć banalnego i kompletnie niewiarygodnego sposobu przekroczenia prędkości światła).


Różnica między dwoma pierwszymi tomami cyklu a „Ksenocydem” jest taka, jak między wysokiej próby artyzmem, a zaledwie poprawnym rzemiosłem. Nikomu nie polecam tej książki.

czwartek, 26 marca 2015

"MÓWCA UMARŁYCH" - Orson Scott Card

Ostatnią powieść stricte science-fiction przeczytałem dziesięć lat temu. I pewnie nie sięgnąłbym po ten gatunek przez kolejne dziesięć lat, gdyby znajomy rysownik komiksowy (współtwórca kultowej serii science fiction „Biocosmosis”) nie polecił mi audiobooka Orsona Scotta Carda, pt. „Mówca Umarłych”. Zazwyczaj ten rodzaj kontaktu z lekturą rezerwuję dla pozycji, które już kiedyś czytałem, lecz w tym przypadku zrobiłem wyjątek. W końcu kiedyś czytałem pierwszą, sfilmowaną niedawno część cyklu, pt. „Gra Endera” więc jej kontynuację potraktowałem jako coś częściowo znajomego.

Akcja powieści rozpoczyna się trzy tysiące lat po ksenocydzie, którego młody Ender dopuścił się na robalach. Zagłada całego gatunku inteligentnych istot nie przyniosła mu chwały, a wprost przeciwnie. Kiedy ludzkość dowiedziała się prawdy o robalach (z dzieła „Królowa
Kopca”), zaczęła współczuć robalom, a on stał się największym zbrodniarzem w dziejach ludzkości.

Nieustannie przemieszczając się z prędkością podświetlną, dzięki efektom relatywistycznym, Andrew Wiggin wciąż pozostawał młodym, zaledwie trzydziestosześcioletnim mężczyzną, który dostał szansę okupienia swej zbrodni. Odnalazł i zabrał ze sobą ostatnią we wszechświecie królową kopca, dla której w tajemnicy przed resztą świata, przez trzy tysiące lat, na dziesiątkach planet, szukał dogodnego miejsca do odtworzenia gatunku. Wreszcie szczęście uśmiechnęło się do niego i został wezwany na Lusitanię, by mówić o śmierci trzech osób. Jego zgoda na daleki lot miała także dodatkowy, pozaludzki wymiar. Na planecie żyły ssakokształtne inteligentne istoty zwane przez ludzi „porquinhos” czyli prosiaczki. Porquinhos dzięki tajemniczemu, inteligentnemu wirusowi zwanym deskoladą, po fizycznej śmierci odżywały w formie drzewa, by stać się ojcami kolejnych pokoleń porquinhos. Deskolada zabiła na planecie wszelkie życie z wyjątkiem kilku gatunków, które przekształciła w symbiotyczne pary. Zabiła także wielu ludzi, a pozostałych skazała na życie w stanie nieustannego zagrożenia.

Ale to nie koniec niezwykłych pomysłów autora. W międzyplanetarnej sieci ansibli, pomiędzy którymi informacja rozprzestrzenia się z prędkością myśli, pośród gąszczy połączeń filotycznych i setek tysięcy komputerów na stu światach, żyła kolejna obca, niezwykle inteligentna istota, Jane.

Ender musi zmierzyć się nie tylko z zagadką niezwykłej reinkarnacji prosiaczków, posępną tajemnicą zabójczej deskolady, narastającą presją pragnącej nowego życia królowej kopca, kapryśnym geniuszem wirtualnej Jane, ale i z codziennymi troskami ludzkiej kolonii na Lusitanii oraz osobistymi, skomplikowanymi relacjami z genialną rodziną Ribejrów, A wszystko to jest tylko punktem wyjścia dla filozoficznych i antropologicznych rozważań na temat ludzkiej natury.

Książka jest intrygująca, wciągająca, inteligentna. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Card po mistrzowsku wprowadza nas w świat swej iluzji, zasypuje pomysłami, gmatwa fabułę, czasem tylko dając odetchnąć jakimś nieoczekiwanym zwrotem akcji. Choć niekiedy strony powieści trącą patosem i sentymentalizmem, to iluzja wykreowanego przez autora uniwersum ani na chwile nie przestaje być dla nas wiarygodna. Dla mnie świadczy to o prawdziwym mistrzostwie i wielkości pisarza.

Pochwały należą się także osobie czytającego, Rochowi Siemianowskiemu. Wykonał perfekcyjną pracę, i to dzięki niemu powieść nabrała specyficznego, subtelnego smaku.


„Mówca Umarłych”, to perła literatury science-fiction. Książka ta, podobnie jak pierwszy tom cyklu „Gra Endera”, zdobyła dwie najważniejsze dla literatury fantastycznej nagrody: Hugo i Nebulę. Polecam ją każdemu czytelnikowi, a szczególnie tym, którzy z literaturą science fiction mają sporadyczny kontakt. Nie wiem czy książka ta zmusi Was do sięgnięcia po kolejne pozycje z gatunku, ale z pewnością nikogo nie rozczaruje.  

czwartek, 12 marca 2015

„Życie. Powieść graficzna” - Yoshihiro Tatsumi



„Życie. Powieść graficzna” to komiks autobiograficzny Yoshihiro Tatsumiego, japońskiego twórcy mangi i podwójnego laureata nagrody Eisnera (komiksowego odpowiednika literackiego Nobla). Tatsumi przeszedł do historii japońskiej popkultury jako twórca gekigi, odłamu mangi przeznaczonej dla dorosłego czytelnika, której odpowiednikiem w naszym kręgu kulturowym jest komiks określany terminem „powieść graficzna”. Narodzinom gekigi poświęcone są spore fragmenty tego komiksu.

Tatsumi opowiada o swoim życiu skupionym głównie wokół tworzenia mangi. Tematem dominującym w komiksie jest pracy nad kolejnymi historiami, zaś w tle pojawiają się wątki poboczne, takie jak życie prywatne bohatera i jego relacje z rodziną, współpraca z wydawcami przy produkcji albumów autorskich i magazynów mangowych, interakcje zachodzące między twórcami, redaktorami i wydawcami mang, a także sporadyczne doświadczenia seksualne bohatera z kobietami.

Opowieść zaczyna się wraz z zakończeniem wojny. Później kolejno snuje się przez niedostatek lat powojennych i entuzjazm pierwszych symptomów ożywienia gospodarczego. Kończy się unikalną w skali globalnej gospodarczą prosperitą i ogromnym skokiem cywilizacyjnym Japonii. Równolegle z rozwojem Japonii, rozwija się także kariera zawodowa bohater opowieści. Z fascynata tworzącego ręcznie rysowane ziny mangowe, poprzez współautora pierwszych wysokonakładowych magazynów publikujące krótkie historie, aż po redaktora tytułów kreujących japoński rynek mangowy.

Temat wydaje się idealny, to wręcz samograj o potencjale zdolnym zainteresować nie tylko fana japońskiego komiksu, ale także czytelnika zajmującego się szeroko pojmowaną popkulturą.

Niestety, rozciągnięta na 830 stron opowieść jest przeraźliwie nudna, monotonna, wręcz klaustrofobiczna. Postacie komiksu są płaskie, pozbawione głębi, bezbarwne, a ich życie jawi się jako niewiarygodnie puste. Autor nie pokusił się też o głębsze analizy motywów ich postępowania oraz uwarunkowań dokonywanych przez nich artystycznych wyborów i życiowych postaw. Nie zadbał także o głębsze zróżnicowanie psychologiczne postaci, przez co wszystkie są do siebie podobne, różne tylko w mało istotnych szczegółach, a co najgorsze, wszystkie są w równym stopniu nijakie. Czy jest to „życie” ukazane jedynie w kontekście twórczości komiksowej? Czy istnieje poza nim jakieś inne „życie” bohatera, bogatsze w barwy, emocje i wymiary? Autor nie udziela nam w tej kwestii żadnych wskazówek.

Aby poszerzyć horyzont czytelnika i dać mu możliwość głębszego zrozumienia wydarzeń opowiedzianych w komiksie, Tsunami od czasu do czasu ilustruje ważne momenty w historii i kulturze Japonii. Skrupulatnie odnotowuje przełomowe wydarzenia historyczne, pojawienie się kultowych postaci popkultury, premiery istotnych dzieł filmowych, literackich (w komiksie pojawiają się dziesiątki, może nawet setki nazwisk twórców mangi i tytuły ich dzieł) i muzycznych. Ale te wszystkie informacje są jakby zawieszone w próżni i nijak nie przekładają się na lepszą percepcję komiksu. Czytelnik nie ma pojęcia czy miały one jakikolwiek wpływ na życie bohatera powieści i w jakim stopniu (i czy w ogóle) oddziaływały na jego twórczość, czy też posłużyły autorowi wyłącznie do odmierza mijającego czasu w atrakcyjny sposób.

Dużym plusem komiksu, jest możliwość wglądu w realia życia codziennego twórcy mangi. Dowiadujemy się z niego, że początkujący artysta już na początku swojej kariery zawodowej otrzymywał całkiem przyzwoite wynagrodzenie za swoją pracę (a działo się to na początku lata pięćdziesiątych minionego wieku), zaś artysta z pewnym dorobkiem, z rozpoznawalnym w środowisku nazwiskiem, mógł ze swej profesji utrzymać siebie i swoją rodzinę. Z punktu widzenia polskiego twórcy komiksów, to właśnie jest chyba najbardziej niezwykłe i egzotyczne w całym komiksie.


Komiks Yoshihiro Tatsumiego nie urzekł mnie, ale i specjalnie nie rozczarował. Adresowany jest wyłącznie do zatwardziałych komiksowych nerdów i nikomu innemu go nie polecam.

piątek, 27 lutego 2015

DRUGA KRUCJATA – Jonathan Phillips


Druga krucjata nie zakończyła się sukcesem, jak pierwsza i nie miała takiego rozmachu, jak trzecia. Nie obrosła też w legendy, a jej uczestników nie opromieniła chwałą ani nie uczyniła bogatymi. Spowodowała więcej szkód dla chrześcijańskiego świata niż przyniosła pożytku. Dlatego kronikarze nie poświecili jej zbyt wiele miejsca, wstydliwie zamiatając pod dywan historii. Byłem więc zdumiony, kiedy zobaczyłem na półce księgarni dość opasłą książkę Jonathana Phillipsa, pt. „Druga krucjata”, z intrygującym podtytułem „Rozszerzanie granic chrześcijaństwa”.

Tajemnica podtytułu wyjaśniała się już we wstępie do tej monumentalnej monografii. Phillips zalicza do drugiej krucjaty nie tylko wyprawę Henryka VII i Konrada III do Lewantu (z lizbońskim epizodem Anglonormanów) w celu odbicia opanowanej przez Nur ad-Dina Edessy, ale także krucjatę bałtycką i krucjatę iberyjską. Wszystkie te kampanie autor podciąga pod II krucjatę, gdyż wszystkie uzyskały prawa i przywileje wynikające bezpośrednio z bulli papieskiej „Quantum praedecessores” papieża Eugeniusza III. Oczywiście poszerzenie obszaru zainteresowań o te dwie kampanie, ma znaczący wpływ na objętość tekstu.

Początkowe rozdziały nie nastrajają optymistycznie. Rozwlekły, drobiazgowy, zagmatwany styl autora, w połączeniu z zaciemniającą obraz manierą streszczania materiału, który ma być omawiany szerzej w kolejnych rozdziałach książki, wprowadza spory zamęt i utrudnia lekturę. Na szczęście z każdym kolejnym rozdziałem jest coraz lepiej, i wraz z przejściem do właściwego tematu, jakim są przygotowania do krucjaty i sam jej przebieg, styl autora staje się jasny i klarowny.

Jednym z najmocniejszych punktów dzieła Phillipsa jest wnikliwy, obszerny i wręcz fascynujący obraz przygotowań do krucjaty prowadzony przez cały chrześcijański Zachód, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej niezwykłej postać tamtych czasów, opata klasztoru cystersów, Bernarda z Clairvaux. Ten kontrowersyjny duchowny, poczynając od zjazdu możnowładców i duchowieństwa w Vezelay (będącego tym dla drugiej krucjaty, czym dla pierwszej było sobór w Clermont) aż do jej wyruszenia, przemierzył ogromne połacie zachodniej Europy, namawiając rycerstwo i ludzi pośledniejszych stanów do wzięcia krzyża. Pieczołowitość i skrupulatność autora w dochodzeniu przyczyn i motywów przyłączenia się do krucjaty zarówno najważniejszych uczestników wyprawy, jak i prostych ludzi, zasługują na największy szacunek.
Podobnie zachwyca przytłaczająca ilość faktów dotycząca logistyki wyprawy, sposobów i źródeł jej finansowania, a także pochodzenia jej uczestników. W dążeniu do prawdy autor nie ogranicza się wyłącznie do czerpania ze źródeł historycznych, ale chętnie sięga po dzieła literackie, i to zarówno pisarzy chrześcijańskich jak i muzułmańskich.

W kwestii samej krucjaty w Outremer nie dowiadujemy się niczego, czego nie wiedzielibyśmy do tej pory, z jednym wszakże wyjątkiem. Większość historyków, a przynajmniej tych, z którymi poglądami miałem okazje się zapoznać, uważała poniechanie ataku na Aleppo i Szajzar oraz skierowanie potencjału krucjaty na Damaszek, za ogromny, granicząc wręczy z głupotą błąd, który w konsekwencji doprowadził do porażki krucjaty. Phillips staje po stronie mniejszości, która uważała ten manewr za uzasadniony w perspektywie potencjalnego sojuszu Nur ad-Dina z Unurem, mogącego położyć kres całemu Outremer. Choć nie jest to idea nowa, to w jego wykonaniu bardzo przekonywująca.

Duży plus należy się też autorowi za wnikliwe przedstawienie pierwszych akcji chrystianizacji Słowian oraz za opis krucjaty iberyjskiej, której zwycięstwa militarne, takie jak zajęcie Lizbony i Tortosy, były jedynymi trwałymi zdobyczami II krucjaty.

Dzieło Phillipsa, może poza kilkoma pierwszymi rozdziałami, z pewnością jest warte przeczytania i polecenia każdemu fascynatowi historii średniowiecza i ruchu krucjatowego.

piątek, 20 lutego 2015

JEZUS OŚMIESZONY – Leszek Kołakowski


„Jezus ośmieszony”, to napisany w połowie lat osiemdziesiątych esej, „apologetyczny i sceptyczny”, nigdy przez autora nie ukończony, a znaleziony w jego archiwum i wydany obecnie. Głównym tematem eseju jest próba opisania znaczenia osoby Jezusa Chrystusa, jako postaci mitycznej oraz poszukiwanie śladów jego uniwersalnego przesłania w czasach współczesnych.

Kołakowskiego nie interesują dywagacje na temat natury Chrystus, gdyż traktuje go jako element składowy cywilizacji europejskiej, jako mit, w który przez stulecia wierzono i poprzez pryzmat którego postrzegano rzeczywistość. Osobiście w boskość Jezusa (podobnie jak w jakąkolwiek boskość) nigdy nie wierzyłem. Nigdy też nie miałem większego szacunku dla Jezusa, jako postaci historycznej i zawsze postrzegałem go jako religijnego ekstremistę, radykała pragnącego jedną religia zastąpić inną, jeszcze bardziej ortodoksyjną i wymagającą większych poświęceń.
Dlatego potraktowanie tematu bardziej z perspektywy socjologicznej niż religijnej, jest dla mnie całkowicie do przyjęcia. Niestety, owa deklarowana neutralność światopoglądowa szybko została zastąpiona indoktrynacją religijną (czytając książkę kilkakrotnie sprawdzałem nazwisko na okładce, aby się upewnić, czy przypadkiem nie pomyliłem autora).

Książka jest też podsumowaniem obecnych w kulturze trendów zmierzających do pogodzenia rzeczy z natury nie do pogodzenia, czyli religii i nauki (wielowiekowe doświadczenie uczy nas, że oba te zbiory nie mają części wspólnych i religia zaczyna się tam, gdzie kończy się nauka).

Filozof przytacza przy tym nienową, ale niezwykle irytującą tezę głoszącą, że skoro nauka nie może udowodnić nieistnienia Boga i nie ma żadnego dowodu na to, że Boga nie ma, to znaczy, że nauka wierzy, że on nie istnieje. Czyli nauka w swej niewierze zostaje zrównana z religią w swej wierze.

A przecież nauka nie jest od udowadnianie nieistnienia bogów, obecności stad różowych słoni na niewidocznej stronie Księżyca czy lewitujących, tybetańskich mnichów. Dlaczego wierzącym się wydaje, że z formalnego punktu widzenia udowodnienie nieistnienia Boga jest czymś ważniejszym, niż udowodnienie nieistnienia elfa czy wikołaka? Brak wiary w istnienie Boga wynika z osobistych doświadczeń miliardów ludzi na całym świecie, którzy nigdy żadnego Boga nie widzieli. Nikt nie przedstawił też żadnych dowodów na jego istnienie (podobnie jak nie udowodniono istnienia elfa, lewitującego tybetańskiego mnicha, czy stada różowych słoni na niewidocznej stronie Księżyca). Wierzący odwracają więc kolej rzeczy i sami nie znajdując żadnego dowodu na istnienie Boga, każą nam szukać dowodu na jego nieistnienie, Śmieszne to i żałosne zarazem.

W nauce nie ma miejsca dla Boga, a naszym naturalnym stanem jest brak wiary W milionach wzorów, twierdzeń i definicji (matematycznych, fizycznych, chemicznych, biologicznych) według których funkcjonuje coraz lepiej poznany wszechświat, nie ma żadnej stałej transcendentnej, żadnego współczynnika boskości czy liczby Boga. Mimo to świat opisany tymi wzorami działa doskonale, a zbudowane dzięki współczesnej nauce i nowoczesnej technologii urządzenia odmieniają nasze życie w stopniu, jaki nie śnił się nawet największym filozofom.

środa, 4 lutego 2015

MURY HEBRONU - Andrzej Stasiuk


Przemierzając przepaściste otchłanie internetu natrafiłem na forumową dyskusję, w której wykształceni (bądź kształcący się jeszcze), wrażliwi, zamożni, młodzi ludzie z dobrych domów, zasuwali grypserą z łatwością starej recydywy. Z ciekawości prześledziłem wątek i szybko natrafiłem na krynicę owej wiedzy, książkę Andrzeja Stasiuka, „Mury Hebronu”.

Fabuła powieści jest niezwykle prosta, wydaje się być wręcz kompilacją dwóch znanych utworów: łotrzykowskiej powieści o tematyce więziennej „Co jest za tym murem” Jacka Stwora i filmu „Nie zaznasz spokoju” w reżyserii Mieczysława Waśkowskiego. Świat git-ludzi, dla większości z nas egzotyczny i zupełnie nieznany, w powieści Stasiuka ożywa z niezwykłą intensywnością, dzięki zastosowaniu więziennej grypsery, jako artystycznego środka wyrazu. Ponadto autor, z właściwą sobie brawurą, wprowadza do powieści odważne wątki seksualne rozgrywające się zarówno pod więzienną celą, jak i poza nią, co wyraźnie odróżnia tę prozę od wcześniejszych rodzimych produkcji poruszających tematykę więzienną. Owa wstrzemięźliwość twórców w tym aspekcie nie wynikała bynajmniej z obyczajowej pruderii, ale była konsekwencją najpierw czujnej, komunistycznej cenzury, a później autocenzury.

Fabuła jest tu sprawą drugorzędną, gdyż stanowi tylko tło dla głębszych, antropologicznych, socjologicznych i psychologicznych rozważań. Stasiuk patrzy na otaczający nas świat, na rządzące nim zasady i obowiązujące kryteria wartości z perspektywy grypsującego recydywisty. To, co widzi, jest lustrzanym odbiciem naszej moralnej i etycznej rzeczywistości. Jest to świat wartości na opak, w którym uczciwi ludzie są frajerami, a bandyci, kurwy i złodzieje, cwaniakami. Frajer jest przydatny o tyle, o ile cwaniak może go wykorzystać i okraść. Cwaniak nie hańbi się uczciwą pracą, gdyż ta jest dla frajerów. Złodziej uczy się tych zasad od dzieciństwa, a jego uniwersytetem często bywa zakład poprawczy.
Oczywiście zdecydowana większość z nas nie ma zielonego pojęcia o swej podrzędnej roli i gardzi złodziejami. Od najwcześniejszych lat gnębi ich przy pomocy represyjnego aparatu sprawiedliwości, pomiata nimi, kiedy meneleją, a na koniec wyrzuca poza nawias społeczeństwa. Cwaniakowanie ma też swoją cenę, a jest nią więzienie. Pewne, nieuchronne, długoletnie, wpisane w przeznaczenie złodzieja. Kto nie jest na nie gotów, nie jest prawdziwym cwaniakiem.

Więzienie jest miejscem, w którym następuje zamiana ról. Trafiają do niego zarówno cwaniaki jak i frajerzy (zdarza się, że pod jedną celą siedzi morderca i małolat, który buchnął komuś rower). Dotychczasowy parasol ochronny rozpięty nad frajerami na wolności przez aparat bezpieczeństwa znika i frajer zostaje skazany na łaskę i niełasce złodziei. Jeśli ma charakter i trochę szczęścia, przetrwa. Jeśli nie, w ekstremalnych przypadkach, zcwelony i zeszmacony, stanie się wrakiem ludzkiej egzystencji.

Stasiuk wprowadza do tego świata odrobinę, niepotrzebnego moim zdaniem, patosu i heroizmu. Mimo to główne przesłanie jest czytelne: recydywiści, prawdziwi ludzie - jak o sobie mówią, nie podlegają resocjalizacji, ba, gardzą nawet tymi, którzy żałują popełnionych grzechów i obiecują sobie poprawę. Prawdziwy człowiek kradnie, napada, oszukuje, zabija, a kiedy przyjdzie pora, płaci za to więzieniem, zaś wyrok ma być adekwatny do popełnionej przez niego zbrodni (pod celą nie pyta się współwięźnia, ile lat dostał, ale z jakiego paragrafu go zamknęli). Dla niego jest to naturalna kolej rzeczy, na którą się godzi i którą akceptuje (niezwykle sugestywnie oddaje to Jean Genet w swoim słynnym eseju „Dziecko przestępca”). Jest na to przygotowywany i kiedy trafia za kraty, nie rozpacza, nie histeryzuje, tylko dostosowuje się i układa sobie życie wedle panujących pod celą zasad. Jak mogłoby być inaczej, skoro niektórzy z nich spędzają pod celą większość swojego życia? Wiezienie jest dla nich czymś więcej niż domem, którego czasem nigdy nie mieli.


Książka Stasiuka powinna być lekturą obowiązkową w starszych klasach gimnazjum lub w pierwszych klasach liceum. Nie mam złudzeń, że ktoś pod jej wpływem zmieni swoje postępowanie, ale niech może chociaż zada sobie pytanie, czy aby na pewno jest odpowiednio przygotowany na spotkanie z ludźmi?

sobota, 31 stycznia 2015

SALADYN I KRUCJATY – Piotr Solecki


Tym razem spojrzenie na krucjaty i dżihad z perspektywy Arabów walczących z wojskami Franków, którzy najechali ich ziemie. Same krucjaty pokazane są w dużym skrócie, stanowiąc tylko tło dla wydarzeń rozgrywających się na obszarze Outremer, Bizancjum, Syrii i Egiptu.

Głównym tematem książki są dzieje wielkiego wodza islamu, Kurda Jusufa Ibn Ajjuba, który przeszedł do historii jako Salah ad-Din (Saladyn) co po arabsku znaczy „Prawy w wierze”. Dla islamu był tym, który rozbił armię krzyżowców, odbił z ich rąk Jerozolimę i zapoczątkował zmierzch Królestwa Jerozolimskiego. Dla chrześcijan był diabłem, którego imieniem nazwano specjalną, egzekwowaną z brutalną skutecznością dziesięcinę na rzecz krucjat (podatek Saladyna) i którym straszono małe dzieci na równo ze strasznym Herodem.

Autor, korzystając ze źródeł arabskich, prowadzi nas przez niezwykłe losy rodziny Ajjubich. którzy z kurdyjskich pasterzy zmuszonych do uchodźstwa z górskiej Armenii stali się jedną z najpotężniejszych dynastii wschodu, a najświetniejszy kwiat tego rodu, Saladyn, został sułtanem rozległego państwa arabskiego.

Tym co różni tę książkę od innych opisujących dzieje krucjat, jest perspektywa, dzięki której spoglądamy na krucjaty i walki o utrzymanie Outremer z punktu widzenia kronikarzy arabskich. To chyba jej największy atut, który pozwala poznać świat islamu zza kulis. Do tej pory, kiedy opisywano zmagania krzyżowców z Saracenami z zachodniego punktu widzenia, było tak, że potężne armie wschodu wyłaniały się w nicości na czas bitwy z łacinnikami, aby tuż po jej zakończeniu z powrotem w nicości zniknąć. W książce Soleckiego jest inaczej. Autor pokazuje ścieranie się różnych sił w skłóconym świecie islamu, czasem zabiegi dyplomatyczne, czasem krwawe wojny domowe, które w sposób decydujący wpływały na powodzenie lub klęskę podejmowanych akcji militarnych przeciwko krzyżowcom.

Solecki nie akceptuje dominującego wśród historyków i badaczy wizerunku Saladyna, jako postaci całym sercem oddanej dżihadowi, wspaniałomyślnej, hojnej i litościwej, który w sposób niezwykle pozytywny został odmalowany zarówno w kronikach powstałych za życia wodza, jak i we współczesnych opracowaniach. Autor cały czas neguje ten radosny pijar, poddając w wątpliwość motywy postępowania Saladyna. Solecki stawia tezę, że eksponowane przez historyków na przestrzeni wieków przywiązanie wodza islamu do dżihadu (czyli świętej wojny), było tylko tłem i pretekstem do prawdziwego celu Saladyna, jakim było zapoczątkowanie i utrzymanie się u władza nowej dynastii Ajjubich (w miejsce obalonych przez niego dynastii Fatymidów i Zengidów). Jako, że zrealizowanie pierwszego celu bez osiągnięcia drugiego (i vice versa) wydaje się absolutnie niemożliwe (obydwa są ze sobą nierozerwalnie związane), a racje za i przeciw tej teorii rozkładają się równo po obu stronach, o tym, czy przyznamy rację Soleckiemu, zadecydują szczegóły.

Solecki rozwija dalej swoją teorię argumentując, że mityczna hojność Saladyna także była podporządkowana nadrzędnemu celowi, jakim było dobro dynastii Ajjubich. Powtarza on wielokrotnie, że owa hojność nie była niczym innym, jak formą zinstytucjonalizowanej łapówki, mającej zapewnić i utrzymać lojalność sojuszników i podległych rodzinie Saladyna urzędników. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że cały gigantyczny majątek, a także wszystkie łupy wojenne zdobyty przez Saladyna po zajęciu Jerozolimy nakazał on rozdzielić wśród towarzyszących mu w wyprawie urzędników, oficerów i żołnierzy? Przecież istotą łapówki jest przekupowanie kluczowych dla osiągnięcia wybranego celu postaci, a nie całej armii (w takim przypadku jest to właśnie hojność). Solecki odmawia Saladynowi szczodrości, która jest jednym z podstawowych fundamentów rycerskości. Trudno mu się pogodzić z faktem, że Saracen miał jej w nadmiarze, natomiast dramatycznie brakowało jej rycerstwu Zachodniej Europy, które wręcz zasłynęło z niesłychanej chciwości.

Także miłosierdzie, które było atrybutem Saladyna, Solecki konsekwentnie deprecjonuje twierdząc, że nie była to cecha charakteru, ale zaleta bystrego umysłu, wynikająca z pragmatyzmu władcy i zrodzona z potrzeby permanentnego umacniania dynastii. Jako przykład autor podaje finansowe konsekwencje zdobycia Jerozolimy. Saladyn, w przeciwieństwie do krzyżowców siedemdziesiąt lat wcześniej, nie wyciął w pień mieszkańców miasta, lecz zagwarantował im przeżycie. Solecki uważa, że zrobił to, aby zarobić na okupie, a uzyskane w ten sposób pieniądze zainwestować w łapówki ku pożytkowi dynastii Ajjubich. To dlatego Saladyn miał przyjąć propozycję Balina. Rycerz ze skarbca królewskiego zapłacił śmieszną, zryczałtowaną kwotę w wysokości 30.000 dinarów za 18.000 jeńców.
Autor odmawia miłosierdzia Saladynowi nawet wówczas, gdy ten uwalnia beż żadnego okupu 2.000 osób w podeszłym wieku. Według autora był to czyn wyrachowany, gdyż ludzie ci i tak nie zapłaciliby okupu, a na niewolników się nie nadawali i na targu nikt nie dałby za nich złamanego grosza.
Nie jest to dla mnie przekonywujące. Dlaczego Saladyn uwolnił za darmo ludzi starszych, skoro mógł ich dodać do tej wielkiej ciżmy wykupionych przez Balina, a odjąć z niej tyle samo młodzieńców i dziewic?
Dlaczego w ogóle zgodził się na tak niski okup? Czyżby nie dlatego, że zdawał sobie sprawę, że Balin nie jest w stanie z królewskiego skarbca wyłożyć więcej? Czyż to nie jest miłosierdzie?

Przypomnijmy, że w identycznej sytuacji, kiedy Ryszard Lwie Serce zdobył Akrę, zażądał za trzy tysiące muzułmanów astronomicznego okupu w wysokości 100.000 dinarów, a kiedy wspomnianej kwoty nie otrzymał, kazał ściąć wszystkich jeńców jednego dnia, podczas pokazowej zbiorowej egzekucji.

Biorąc pod uwagę te i wiele innych faktów, nie przekonują mnie argumenty autora. Czasy krucjat były okrutne i krwawe, pełne niesprawiedliwości i przemocy, w których postępowanie Saladyna z pewnością było wyjątkiem od reguły. Na porządku dziennym były wtedy krwawe rzezie i nie da się zaprzeczyć, że częściej dopuszczali się ich chrześcijanie, zaś łaska okazywana ludności podbitych miast była rzadkością, którą z kolei częściej wyświadczali muzułmanie.
Zwyczaj hojnego obdarowywania sprzymierzeńców nie był na wschodzie niczym niezwykłym, a nawet można napisać, że taki był charakter polityki wschodnich władców. Pamiętamy choćby, z czasów I krucjaty, cesarza Aleksego I Komnena, który szokował baronów krucjatowych darowując im namioty pełne złota i kosztowności. Myślę, że Saladynowi nie tyle chodziło o dynastię Ajjubich (a na pewno nie w stopniu, jaki przypisuje mu Solecki) ile o utrzymanie w ryzach ogromnego imperium, jakie stworzył w stosunkowo krótkim czasie. To kosztowało, a przy jego niefrasobliwość w rozporządzaniu zawartością skarbca, z pewnością skutkowało chronicznym brakiem gotówki. Kiedy Saladyn umarł, w skarbcu zleziono tylko garść monet (garść w sensie dosłownym) i nawet na pogrzeb musiała zrzucić się jego rodzina. Mimo to Dynastia Ajjubich szybko nie upadła i jej kres, dopiero kilka pokoleń później, położyli Mamelucy w Egipcie i Mongołowie w Syrii.


Mimo, że nie zgadzam się z kilkoma poglądami autora, to uważam, że książka warta jest polecenia. Przenosi nas w świat Arabii, opływających w bogactwa wezyrów, kalifów i sułtanów, gdzie niemal namacalnie czujemy przepych i egzotykę wschodu.  

sobota, 24 stycznia 2015

MOTOR KUPIŁ DUSZAN – Dariusz Basiński



Choć niekiedy zdarza mi się, zazwyczaj w kontekście zawodowym, dokonać zakupu książki czy komiksu kierując się motywami innym niż własny gust, to niemal zawsze najpierw otwieram książkę i czytam z niej kilka krótkich fragmentów. Czasem wystarczy jeden rzut oka na jakieś zdanie, aby książka znalazła się w mojej bibliotece.

„(…) czasem nieporad trochę zagadu
czasem udany brak nieporadu (...)”

Cytat pochodzi z książki znanego z kabaretu „Munio” Dariusza Basińskiego, zatytułowanej „Motor kupił Duszan”. Jest to pięknie wydany, niezwykły zbiorek składający się z wierszy, prozy poetyckiej i pasków komiksowych. Fantastyczny, nieco groteskowy, miejscami nawet surrealistyczny język jest tym, co osobiście w literaturze lubię najbardziej. Poeta w posuniętej niemal do absurdu stylistycznej lapidarności masakruje nie tylko gramatykę języka polskiego, ale nawet poszczególne wyrazy, kastrując je z niepotrzebnych przyrostków i skazując nas na domyślanie się znaczeń dopiero w kontekście ich użycia (pozbawione go wyrazy, zatracają swoją tożsamość). Frazeologiczne fajerwerki w zderzeniu z oczywistością i namacalnością spraw codziennych, dają niezwykły, magiczny efekt. Trochę jak z bajki, trochę jak ze snu.
Jakby dla przeciwwagi proza poetycka, opisująca przygody Poffcernacego zawierające elementy fantastyczne, spisana jest najmniej udziwnionym językiem.

Jest oczywiste, że nie jest to książka dla każdego.

Nie jest to książka dla miłośników konkretu, koneserów realizmu czy pożeraczy fabuły. Na pewno nie jest to też pozycja przeznaczona dla czytelnika mającego sporadyczny kontakt z literaturą piękną (takiej osoby tomik ten z pewności nie zachęci, a może ostatecznie zniechęcić do czytania rodzimej poezji).


Ale nie jest to też książka wyłącznie dla wąskiego grona miłośników poezji. Dzięki humorowi, ironii (czasem podanych wprost, czasem dających się wychwycić między wierszami) zbiorek wychodzi daleko poza tę hermetyczną niszę i jest adresowany dla każdego miłośnika literatury pięknej. Jeśli ktoś z Was lubi językowe eksperymenty Lema (którego motto nie przypadkiem otwiera zbiorek), bądź też zachwycał się publikacjami Jerzego Afanasjewa (szczególnie zbiorkiem „Skąpani w deszczowej wannie”) koniecznie powinien sięgnąć po książkę Dariusza Basińskiego.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

RYCERSTWO – Maurice Keen


Książkę tę czytałem z perspektywy prac nad komiksem o zakonie krzyżackim i jeśli pod tym kątem miałbym ją oceniać, to jej przydatność przy pracy nad scenariuszem jest niewielka.

Autor koncentruje się w niej głównie na przekazach literackich, takich jak: traktaty, średniowieczne romanse, poematy epickie, chansons de geste czy libri memoriales. Dominuje tu analiza świata fikcji literackiej, zaś udokumentowane fakty historyczne pozostają w cieniu, czasem całkowicie niknąc z pola widzenia. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, kiedy rzecz dotyczy czasów karoliańskich czy okresu następującego tuż po nich, gdyż są one poza zakresem moich bezpośrednich zainteresowań (takie odmienne spojrzenie na narodziny rycerstwa, jest nawet interesujące i inspirujące). Jednakże, kiedy autor omawia tak ważne dla mnie aspekty, jak zaangażowanie rycerstwa w krucjaty, już po kilkudziesięciu stronach okazuje się, że ma on w tej materii niewiele do powiedzenia (ba, zdarzają mu się wpadki, jak choćby pomylenie Edessy z Odessą). W najważniejszym z mojego punktu widzenia rozdziale, pt.: „Rycerstwo a kościół i idea krucjatowa”, więcej wprowadza rozważań o Rycerzach Okrągłego Stołu i Świętym Grallu, niż o faktycznych korelacjach tych dwóch najważniejszych stanów średniowiecznej Europy i ich stosunku do wypraw krzyżowych.

Jedynym istotnym wątkiem „Rycerstwa” w kontekście krucjat, jest zwrócenie uwagi, że: „koncepcja krucjat umieszczona została w strukturze rycerskiej aktywności o quasi-rytualnym znaczeniu”. Idea ta wypływa wprost z „Księgi zakonu rycerskiego” Rajmunda Llull oraz, może nawet w większym stopniu, późniejszej „Księgi rycerstwa” Gotfryda de Chanry, i została tylko zaadoptowana na potrzeby ruchu krucjatowego. Według niej ostatecznym celem prawdziwego rycerza (soulverein preux), to znaczy takiego, który doskonali się przez cały czas i wciąż odnosi kolejne, coraz ważniejsze zwycięstwa, jest wyprawa do obcych krain w poszukiwaniu możliwości zdobywania nowych doświadczeń i doskonalenia się w sztuce wojennej.
Jest oczywiste, że warunek ten doskonale spełniały krucjaty.

Nie jest to idea nowa, ale podstawowym atrybutem „Rycerstwa” jest mocne jej zaakcentowanie i wysunięcie na plan pierwszy, przed wszystkie inne przyczyny motywujące jedenastowiecznych rycerzy do wzięcia krzyża.

Bogactwo przytaczanych źródeł literackich, które jest niewątpliwie zaletą tej książki, czasem staje się takeż jej wadą. Keen ma skłonność do zawiłego, pełnego naukowych terminów stylu (czasem na jednej stronie sąsiadują wyrazy z łaciny, niemieckiego i francuskiego) oraz do wielostronicowych, niewiele wnoszących do tematu, semantycznych dywagacji. Autor nie zachowuje też chronologii wykładu przemieszczając się beztrosko po odległych czasowo i geograficznie wydarzeniach w różnych zakątkach Europy. Jeśli dodać do tego irytujący, belfrowski nawyk częstego zwracania się bezpośrednio do czytelnika, lektura „Rycerstwa” nie należy do przyjemnych.

Oczywiście nie można wykluczyć, że książka jest skierowana do węższego kręgu odbiorców, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje. Może być więc i tak, że dzięki zastosowanym zabiegom jest ona dla czytelnika lepiej zorientowanego w literaturze średniowiecza klarowniejsza i bogatsza w treści.

Jednak, „przypuszczam, że wątpię”, jak pisywał Wiech.

środa, 14 stycznia 2015

LISTY DO MŁODEGO PISARZA – Mario Vargas Llosa


Przepiękna książka! Polecam wszystkim, bez względu na wiek, zainteresowania czy profesję.
Autor w formie listu skierowanego do młodego pisarza wygłasza esej, będący serią wykładów o literaturze. Najpierw autorytatywnie i niezwykle sugestywnie ustala, czym jest powołanie pisarskie, jaka jest jego rola w życiu pisarza, jakich poświęceń musi on dokonać, aby stać się godzien służyć swemu kapryśnemu i apodyktycznemu powołaniu. Następnie krok po kroku wprowadza adepta w niezwykły świat iluzji, uczy go jakimi środkami i w jaki sposób konstruować jej skomplikowaną strukturę i jak ustrzec się przed czyhającymi na niego pułapkami. Pokazuje, jakiej warsztatowej magii trzeba użyć, aby tę iluzję ożywić, nadać jej pozory realności, do jakich kuglarskich sztuczek się uciekać, aby fikcja stała się dla czytelnika wiarygodniejsza, niż otaczająca go namacalna rzeczywistość.

Ale wbrew tytułowi, nie jest to książka wyłącznie dla początkujących pisarzy. Llosa czasem wychodzi daleko poza wskazówki i rady warsztatowe, i poddaje dzieła mistrzów światowej literatury ścisłej, drobiazgowej analizie. Autor w dużej mierze odwołuje się do, nieco obecnie zepchniętej na dalszy plan, literatury iberoamerykańskiej, ale w jego książce nie brak też nawiązań do literatury europejskiej i amerykańskiej. Jest to więc też książka dla wszystkich osób parających się krytyką literacką oraz licznej armii recenzentów, w której stary mistrz pokazuje, jak uprawiać krytykę nie powtarzając w kółko oklepanych formułek, wyświechtanych kalek językowych i zatęchłych myślowych szablonów. Uczy, jak odróżnić książki wybitne od przeciętnych, jak rozpoznać talent geniusza i jak demaskować jego epigonów.

I wreszcie, jest to książka dla zwykłych czytelników, gdyż ukazuje duszę wielkiego pisarza. Jest to dzieło w dużej mierze autobiograficzne, prezentujące z pasją jego subiektywną wizję oraz ocenę literatury. Poglądy przedstawiane przez autora wypływają z jego osobistych doświadczeń, co odróżnia tę książkę od innej o podobnej tematyce, a napisanej przez Jana Parandowskiego. Mowa oczywiście o „Alchemii słowa”, genialnej pozycji ukazującej proces twórczy (i towarzyszące mu okoliczności) na przykładzie polskich i światowych tytanów pióra (także i tę książkę polecam Waszej uwadze, gdyż obie pozycje wspaniale się wzajemnie uzupełniają).

Llosa na wstępie swojego małego arcydzieła wyraźnie zaznacza, że nie jest to podręcznik sztuki literackiej (tej według niego, każdy pisarz musi nauczyć się sam) lecz esej mówiący o tym, „jak rodzi się i powstaje powieść”. Kończąc wykład każe czytelnikowi zapomnieć o wszelkich wskazówkach i skupić się na pisaniu. Oczywiście, to czysta kurtuazja, przewrotność, oko puszczone przez geniusza do całej rzeszy nieopierzonych adeptów pióra.

Osobiście uważam, że każdy początkujący literat powinien sobie ten esej przyswoić tak, jak zwykło się przyswajać wykłady. Przeczytać kilka razy, starać się zrozumieć, a jak się czegoś nie ogarnia, po prostu wykuć to na blachę. Prędzej czy później na pewno się przyda.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

PIERWSZA KRUCJATA: NOWE SPOJRZENIE – Thomas Asbridge


Każdy, kto podejmuje trud napisania książki o krucjatach, musi zmierzyć się z legendą trzytomowego dzieła Stevena Runcimana, pt.: „Dzieje wypraw krzyżowych”, praojca i pramatki wszelkich publikacji książkowych, tekstów publicystycznych i artykułów prasowych dotyczących krucjat, jakie ukazały się na przestrzeni ostatniego półwiecza.
Jeśli zaś w podtytule książki o krucjatach pojawia się dopisek „nowe spojrzenie” oczekujemy, że wyjdzie ona poza kilka dodatkowych cytatów, anegdot czy mało istotnych faktów z życia uczestników wypraw. Niestety, w książce „Pierwsza krucjata – Nowe spojrzenie” Asbridge'a nie dostajemy niczego więcej.

Podtytułowe „nowe spojrzenie” ogranicza się do przeniesienia akcentów z jednych znanych nam wydarzeń na inne oraz ukazania w szerszej perspektywie pewnych wątków, przy jednoczesnej lapidarności w prezentowaniu innych. Nie może być inaczej, skoro obie pozycje zajmują mniej więcej taką samą objętość i w zdecydowanej większości dotyczą tych samych faktów zaczerpniętych z tych samych źródeł (pierwsza wyprawa zajmuje cały pierwszy tom dzieła Runcimana). Asbridge tylko kilkakrotnie wprost odnosi się do dzieła swego wielkiego poprzednika, częściej używając ostrożnych stwierdzeń typu: „dotąd sądzono”, „błędnie uważano”, „mylnie zakładano” , itd.

Już na samym początku swych dzieł, gdzie obaj badacze rysują genezę konfliktu i starają się ukazać go w odpowiednich kontekstach, dostrzegamy zasadniczą różnice. O ile Runciman dokładnie odmalowuje sytuację na Wschodzie, o tyle Asbridge skupia swą uwagę na Zachodzie. O ile pierwszy podaje nam skróconą, ale kompletną historię Lewantu, Ziemi Świętej i Bizancjum, o tyle drugi poszerza naszą wiedzę na temat sytuacji duchowieństwa i rycerstwa średniowiecznej Europy przed soborem w Clermont i bezpośrednio po nim. Asbridge rozwija tu i szczególnie akcentuje zaangażowania papiestwa w krucjaty, jako starannie zaplanowanego przed wielu laty i konsekwentnie realizowanego przez Urbana II, planu wzmocnienia pozycji słabego wówczas papiestwa, przez zaangażowanie się w świętą wojnę. Według Asbridge'a idea krucjat narodziła się jeszcze przed pontyfikat Urbana II, za panowania jego poprzednika papieża Grzegorz VII, a później była realizowana przy współudziale świeckich sojuszników, tak zwanych fideles beati Petri.

Kolejna wyraźna różnica zaznacza się podczas poszukiwań i prób zrozumienia motywacji, które popchnęły nieprawdopodobne masy ludu i rycerstwa do pierwszej krucjaty. Asbridge nie dodaje nic, czego byśmy w tym temacie do tej pory nie wiedzieli, ale kładzi szczególnie mocny nacisk na duchowe motywy uczestników krucjat, na ich głęboką chęć oczyszczenia się z grzechów i potrzebę odbycia pokuty. Odrzuca też przekonanie wcześniejszych badaczy, w tym Runcimana, że głównym motywem, szczególnie młodego niezamożnego rycerstwa, była chęć wzbogacenia się i zdobycia dominiów.

Następnie mamy całą długą listę drobnych, różnych dla obu autorów interpretacji mało istotnych z punktu widzenia powodzenia całej wyprawy wydarzeń. Skupmy się na kilku najciekawszych.

I tak, Asbridge wysuwa śmiałą tezę, że podczas obozowania Boemunda z Tarentu i innych krzyżowców pod murami Konstantynopola, knuł on spisek w celu obalenia Aleksego I Komnena, na co zdaje się, nie ma wystarczających dowodów. Później odmiennie interpretuje rajd Baldwina z Boulogne i Tankreda z Hauteville przez Cylicję. Asbridge uważa ten rajd za zaplanowaną przez krzyżowców akcję militarną, mającą zabezpieczyć szlaki aprowizacyjne z Cylicji i Bizancjum oraz oczyścić je z Turków, zaś podbicia i złupienia miast na szlaku wyprawy dokonano, według niego, przy okazji. Natomiast według Runciman było dokładnie na odwrót: była to w głównej mierze wyprawa łupieżcza biedniejszych rycerzy, a jej cel militarny był kwestią drugorzędną.
Bez względu na motywacje, obydwa cele i tak zostały osiągnięte.

Podobnie rzecz miała się ze Świętą Włócznią. Obaj badacze podają identyczne okoliczności jej odnalezienia i są zgodni co do tego, że miała istotny wpływ na postępowanie i morale krzyżowców zarówno podczas oblężenia Antiochii przez wojska Kurbughi, jak i oblężenia oraz zdobycia Ma'arrat-an-Numan przez wojska krzyżowców. Obaj badacze zgodnie przyznają, że wpływała też znacząco na pozycje Rajmunda z Tuluzy, który od samego początku był oddanym orędownikiem jej kultu.
I tu kończy się zgoda.
Runciman uważał, że Boeumond przy pomocy łapówek i swoich popleczników od samego początku konsekwentnie podważał autentyczność relikwii, by w ten sposób zdeprecjonować jej kult i osłabić pozycję Rajmunda. Między wierszami pojawiają się też sugestie, że i Rajmund nie siedział z założonymi rękami. Po śmierci Ademara z Monteil, wpływowego przeciwnika kultu włóczni, tak pokierował widzeniami Piotra Bartłomieja, że ugruntowały one ten kult jeszcze bardziej, co z kolei wzmocniło autorytet krzyżowca i uczyniły z niego nieformalnego przywódcę krucjaty.
Asbridge jest natomiast przekonany, że pozycja Rajmunda osłabła dopiero podczas bezsensownego i zakończonego porażką oblężenia Arki. Zapoczątkowany tam upadek Prowansalczyka dokonał się pod murami Jerozolimy, gdy jego rola w zdobyciu miasta okazała się marginalna. W międzyczasie krzyżowcy wierni Gotfrydowi z Bouillon zastąpili kult Świętej Włóczni kultem, znalezionego w niejasnych okolicznościach, Świętego Krzyża.

Badacze różnią się też w ocenie motywacji, jakie kierowały Tankredem, kiedy opuścił Antiochię i dołączył do wyprawy. Według Asbridge'a była to samodzielna decyzja krzyżowca, mająca na celu uwolnienie się spod wpływów swojego potężnego kuzyn Bouemunda. Jednakże dalsze postępowanie Tankreda, głównie wsparcie udzielone Gotfrydowi i zajęcie przez niego we własnym imieniu Betlejem, zdają się potwierdzać tezę Runcimana uważającego, że został on przez Bouemunda oddelegowany, by mieć oko na krucjatę i Rajmunda, swego największego wroga wśród krzyżowców.

Także wybór władcy Jerozolimy obaj autorzy pokazują inaczej. Według Runcimana był to czyn spontaniczny i nieco romantyczny. Nic nie było z góry ustalone i wybór Gotfryda nastąpił w wyniku dyplomatycznej wpadki Rajmunda. Otóż, aby wywołać wśród krzyżowców wrażenie osoby skromnej i nierządnej zaszczytów, Rajmund nieco teatralnie odrzucił zaproponowane mu pierwotnie zwierzchnictwo nad Jerozolimą. Jakież musiało być jego zdumienie, kiedy okazało się, że rycerze zamiast usilnie nakłaniać go do przyjęcia korony, od razu zwrócili się o to z tą prośbą do Gotfryda, a ten z miejsca przyjął władzę. Postawił tylko jeden formalny warunek: nie chciał tytułu króla (gdyż królem Jerozolimy był Jezus Chrystus), ale tytuł Obrońcy Grobu Świętego.
Asbridge widzi to zupełnie inaczej. Uważa, że decyzja zapadła dużo wcześniej, tuż po zdobyciu Jerozolimy przez krzyżowców, w której najważniejszą rolę odegrał Gotfryd. Kler jednak uparcie odrzucał pomysł, aby królem Jerozolimy została osoba świecka. Zawarto więc kompromis, w wyniku którego Gotfryd przyjął tytuł Obrońcy Grobu Świętego, implikujący jego podległą pozycję względem Kościoła. Rajmund nie liczył się w tej rozgrywce wcale. Opuszczony przez wszystkich, skompromitowany patronatem nad zdyskredytowaną włócznią, został całkowicie zmarginalizowany i niebawem opuścił Jerozolimę.

Asbridge dodaje kilka nieznanych mi ciekawostek z życia codziennego uczestników krucjat, a także trochę dodatkowych faktów dotyczących oblężenia Antiochii, Ma'arrat i Jerozolimy. Mimo to nie sądzę, aby czytelnikowi znającemu "Dzieje wypraw krzyżowych" Runcimana, a nie specjalizującemu się w historii, jego książka powiększyła znacząco wiedzę o krucjacie bądź zmieniła w sposób istotny spojrzenie ta ten nieprawdopodobny fenomen.

Podobnie jak dzieło Runcimana książka Asbridgea ma charakter popularnonaukowy. Jeśli ktoś czytał jedną, spokojnie może sobie darować drugą.

piątek, 9 stycznia 2015

NIECH ŻYJE WOLNOŚĆ – Zbigniew Masternak



Pierwsza część autobiografii Zbigniewa Masternaka, pt.: „Niech żyje wolność”, przybyła do mnie ze słonecznej Grecji w plecaku mojego nastoletniego syna. Pożyczył ją od koleżanki i pochłonął w jeden dzień. Fakt, że czytał coś z polskiej literatury współczesnej, od razu wzbudziło moje czujne zainteresowanie. Następnego dnia zakupiłem wszystkie dostępne książki autora i właśnie przeczytałem pierwszą z nich.

Książka składa się z kilkustronicowych epizodów ukazujących niełatwe życie ambitnego, inteligentnego i utalentowanego autora, głęboko przekonanego o swojej wyjątkowości. Sam o sobie pisze, że jest „orłem, któremu przyszło żyć między kurami” i nie są to czcze przechwałki. Swoim postępowaniem, ambicjami i marzeniami, zdecydowanie wyróżnia się na tle otoczenia, choć z drugiej strony należy zaznaczyć, że przynajmniej w pierwszej części wielotomowej sagi, poprzeczka nie została zawieszona zbyt wysoko.

Ogólnie można wyodrębnić w powieści trzy wątki. Pierwszy, zajmujący najwięcej miejsca, ukazuje związek bohatera ze świętokrzyską wsią, drugi dotyczy jego pobytu w Lublinie podczas studiów na wydziale prawa UMCS oraz trzeci, chyba dla samego autora najważniejszy, opisuje poszukiwania własnej tożsamości i jego pierwsze próby literackie.

W powieści Masternaka jego rodzinna wieś, położona u podnóża Gór Świętokrzyskich, wgląda tak, jakby wieszczona i przywoływana przez autora w ostatnim rozdziale książki apokalipsa już się dokonała. Zniszczone, podupadłe, zabłocone gospodarstwa, alkoholizujący się chłopi, uciekający za chlebem za granicę młodzi mężczyźni i puszczające się na tyłach dyskotek dziewczęta, a wszystko to spowite toksycznymi oparami totalnej beznadziei, braku wiary w przyszłość, marazmu, gdzie nawet górnolotny tytuł powieści jest zaczerpnięty ze szmirowatej piosenki disco polo. Walka w imię sprawiedliwości społecznej zostaje tu poddana walkowerem i sprzedana za kilka butelek taniego wina i paletę bananów, zaś niezwykłość kręgów w zbożu, okazuje się tylko jarmarczną sztuczką łasych na pieniądze miejscowych cwaniaczków. Tu nawet defloracja nastolatki zostaje wystawiona na pośmiewisko pijanych młokosów, a jedyne dwie dziewczyny we wsi nie latające za chłopakami okazują się lesbijkami. Także miejscowa piękność, zgrywająca dziewicę przed wioskowymi kawalerami, obiekt westchnień autora, okazuje się prostytutką pracującą w niedalekim mieście.
Atmosferę przygnębienia potęgują powracające wciąż niespełnione marzenia autora o karierze piłkarskiej, którą uniemożliwiła poważna kontuzja kolana. Odczuwa on też przedwczesną śmierć ojca, który zginął przygnieciony drzewem.
Rodzinna wieś jest więc dla autora synonimem siedmiu plag egipskich, a jedyny ratunek widzi w ucieczce i zrzuceniu przygniatającego go jarzma własnego dziedzictwa.

Jednak, mimo przeprowadzki do miasta i studiów podjętych na UMCS w Lublinie, koszmar trwa nadal: nietrafiony kierunek studiów, wyalienowanie, brak pokrewnej duszy, zawiedzione miłość, problemy finansowe, drobne kradzieże, krępująca go coraz mocniej sieć kłamstw... Przypomina się bajka o najsilniejszej w mrowisku mrówce, która nie dała rady na miejskim jarmarku.

Równolegle rozwija się wątek wkraczania bohatera w świat literatury. Poznajemy jego pierwsze fascynacje i poszukiwania: Bułhakow, Gombrowicz, Neruda i przede wszystkim mistrz nad mistrzami – Goethe. Przepisany pod innym tytułem i wysłany na konkurs poetycki wiersz tego ostatniego, staje się przepustką bohatera do świata poezji. W kilku umiejętnie odmalowanych epizodach Masternak przedstawia obraz prowincjonalnego środowiska artystycznego. To świat trzecioligowych wierszokletów, podrzędnych konkursów poetyckich i jałowych warsztatów literackich. Króluje tu wszechobecna zazdrość i zawiść, megalomania, literacka ignorancja, pijaństwo, lewa kasa i pospolite kurewstwo. Ławka rezerwowa kandydatów do nagrody Nike i Paszportu Polityki, robi jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie, niż obraz wiejskiej żulerki.
W ten świat wypaczonych wartości wkracza początkujący poeta, nie do końca jeszcze świadom swych wyborów, piszący piłkarz, marzący o karierze piłkarskiej poeta, który powoli dochodzi do oczywistej prawdy, że bez względu na dziedzinę życia, w której przyjdzie mu się realizować, aby wspiąć się na sam szczyty nie wystarczy tytaniczna praca i będący jej efektem perfekcjonizm. Potrzebny jest jeszcze talent, bez którego tonie się w odmętach przeciętności.

Wykreowany świat powieści jest ponury, beznadziejny, mroczny (co podkreśla monochromatyczna okładka książki), rozświetlany jedynie wtrącanymi niekiedy ironicznymi uwagami, sarkazmem, zazwyczaj smutnymi anegdotami (określenie tej prozy mianem sowizdrzalstwa, jest jakimś kosmicznym nieporozumieniem).

W morzu zalewającej nas masy nowych tytułów, wymuszonej polityką dystrybucyjną największych sieci księgarskich, był to bardzo udany debiut, który niestety udało mi się przegapić. Tym szybciej nadrabiam teraz zaległości i tym uważniej będę śledził dalsze poczynania autora, gdyż z pewnością jego twórczość jest warta uwagi i wsparcia.  

poniedziałek, 5 stycznia 2015

"Ymar" - Magdalena Maria Kałużyńska


O czwartej nad ranem, po kolejnej nieprzespanej nocy, inspektor Wojciechowski odbiera telefon wieszczący morderstwo w uśpionym o tej porze mieście. Jednocześnie w metafizycznym uniwersum sprzed siedmiu tysięcy lat, na spękanej i spopielonej od gorąca równinie, pod jedynym drzewem, spowita w białe szaty postać składa małe zawiniątko.

Tyle z czystym sumieniem możemy ujawnić z fabuły nie odbierając czytelnikowi przyjemności z obcowania z lekturą, gdyż odkrywanie kolejnych szczegółów, to jak studiowanie trasy kolejki przed wejściem do rollercoastera.
Jest to zresztą zupełnie niepotrzebne, gdyż autorka prowadzi czytelnika przez wykreowane przez siebie światy pewnie, precyzyjnie odsłaniając przed nim kolejne elementy skomplikowanej, inspirowanej filmem braci Wachowskich układanki, w której internetowy matrix zostaje zastąpiony światem transcendentalnym, zaś elementy świata wirtualnego zostają włączone do świata rzeczywistego (wirtualny portal randkowy jest miejscem akcji na równi z pokojem przesłuchań czy prosektorium). Wzajemne korelacje tych światów, ich przenikanie i oddziaływanie, są najsmaczniejszym, ale nie jedynym kęsem w tym krwistym daniu.

Bardzo ciekawe są także zabiegi narracyjne, jakie wprowadziła autorka, generując alternatywne stany naszej rzeczywistości i jednocześnie każdy opisując przy użyciu innej narracji, z różnych punktów widzenia i z odmiennie rozłożonymi akcentami. Niesamowitym efektem jest brak chronologii wydarzeń zachodzących w świecie realnym przy jednoczesnym jej zachowaniu w świecie transcendentnym (analizując powieść w tym kontekście, miałem silne, pozytywne skojarzenia z „Ptaśkiem” Whartona i „Paragrafem 22” Hellera). Może właśnie dlatego, by to wszystko połączyć w jeden logiczny ciąg przyczynowo skutkowy i aby nie pogubić się w dwuznacznościach, autorka została skazana na bezwzględną precyzję języka. I poradziła sobie doskonale. Język powieści jest stylistycznie bez zarzutu, jasny, przejrzysty, komunikatywny, idealnie dopasowany do misternej konstrukcji powieści. Duży plus, to brawurowo prowadzone dialogi, wyraźnie zróżnicowane w zależności od płci bohaterów (wypowiedzi pani patolog są bardziej emocjonalne i znacznie dłuższe, niż wyważone i miejscami mrukliwe artykulacje pana inspektora).

Kolejnym smakowitym kąskiem są zamknięci przez cała niemal powieść w klaustrofobicznych pomieszczeniach bohaterowie powieści. Są to ludzie samotni, wrażliwi, zagubieni, „kobiety z przeszłością, mężczyźni po przejściach”, którzy mimo samotności i problemów w interakcjach z innymi ludźmi, są świadomi swych wyborów i swojej wartości. Patolog i inspektor wyraźnie ciążą ku sobie, lecz ich hardość i nieufności powoduje, że kiedy znajdą się zbyt blisko, zaczynają oddziałać na siebie jak dwa jednobiegunowe magnesy.
Obok nich pojawiają się w książce dwie teoretycznie odczłowieczone, ale praktycznie bardzo ludzkie postacie: starca Kliwena i prastarego demona wciąż odradzającego się w łonie wiecznej Ewy. Pierwszy, mimo deklarowanego braku uczuć zachowuje się bardzo po ludzku podsuwając demonowi krowę, drugi zaś, mimo zdecydowanie piekielnych proweniencji potrafi obsesyjnie zazdrościć człowiekowi boskiego daru prokreacji, której sam u zarania dziejów został pozbawiony.

Jedyne, a przynajmniej tak mi się wydaje, co jest dla mnie w powieści niezrozumiałe, to strach bohaterów przed transcendencją. Przecież przyszłość po śmierci rysuje się w przewidywalnych i nader mrocznych barwach, a i doczesne bytowanie w zderzeniu z nieskończonością i niepoznawalnością wszechświata często jest obarczone niepewnością co sensu swego trwania. Za dowód, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią, co stwarza szansę ogarnięcia i poznania wszystkiego, dałbym się osobiście zabijać, pożerać, wydalać i wskrzeszać w nieskończoność.

Wszystko w tej powieści wykracza poza konwencję wciąż jeszcze pogardzanego przez krytykę głównonurtową horroru, dlatego największy plus autorce daję za to, że nie próbowała na siłę wcisnąć się w ramy tej konwencji, ale ramy konwencji rozciągnęła i dopasowała do swojej prozy.


sobota, 3 stycznia 2015

"Rozmowy nad Nilem" - Nadżib Mahfuz


W okolicach pierwszego dnia nowego roku muzułmańskiego, przeszło tuzin wieków po tym, jak prorok Mahomet z garstką wyznawców opuścił wrogą mu Mekkę i wyruszył w długą podróż do Medyny, aby odmienić losy świata arabskiego, grupka przyjaciół spotyka się na barce przycumowanej do nabrzeża Nilu w Kairze, by w narkotycznych wizjach wyssanych z haszyszu kotłującego się w bulgocącej nargili szukać ucieczki i zapomnienia. Przyjaciele prowadzą przy tym rozmowę będącą w gruncie rzeczy bezwładnym zlepkiem sentencji różnego sortu wymieszanych ze zwykłym bełkotem, które tylko czasami układają się w jakąś sensowną całość, co oczywiście nie do końca satysfakcjonuje czytelnika mającego świadomość, że ową oazę spokoju na barce otacza pulsująca i nieustannie zmieniająca się rzeczywistość Egiptu końca lat sześćdziesiątych obfitująca w „olbrzymie zmiany zapoczątkowane reformatorską polityką Nasera”. Musimy wierzyć na słowo cytowanego wydawcy, gdyż do czytelnika docierają zaledwie echa przemian obyczajowych, ani najważniejszych ani najciekawszych dla ówczesnego obrazu epoki.
Przyjaciele konwersują niczym studenci pierwszego roku kulturoznawstwa na mocno przypalanej imprezie, a miałkość tych dyskusji i ich pretensjonalność nie są jeszcze najgorszą rzeczą, jaka przytrafia się czytelnikowi. Autorowi zdarza się bowiem pisać rzeczy, o których nie ma większego pojęcia. A to coś porusza się „z szybkością stu milionów lat świetlnych” (lata świetlne to jednostka odległości, a nie prędkości), a to „Ziemia musiała obracać się milion milionów lat” by do czegoś tam doszło (a Ziemia obraca się zaledwie od 4,5 tysiąca milionów lat) to znów „pozostaną po kimś kości, popiół, trochę żelaza oraz azot i woda” (a ja bym się jednak upierał, że zostanie po nim cała tablica Mendelejewa).
Książka rozczarowuje z każdym przeczytanym akapitem, a ktoś sięgający po nią w nadziei literackiego doświadczenia miejsc egzotycznych, "gdzie słodka woń Arabii, gdzie tajemniczy Syjam” będzie głęboko rozczarowany. Całe piękno Egiptu zostaje tu zredukowana do pogrążonego w ciemnościach Nilu, oświetlanego jedynie odbitym od powierzchni wody światłem latarń z przeciwległego brzegu rzeki.
Jeszcze bardziej rozczarowują bohaterowie powieści. To bezbarwna, nijaka, pasożytnicza, przypadkowa zbieranina kairskiego establishmentu (główny księgowy, krytyk sztuki, aktor, literat, adwokat, urzędnik, dziennikarka, studentka). Ich oportunizm, konformizm i niemoralność jest charakterystyczna dla podobnych grup pod każdą szerokością geograficzną i nie jest warta wspomnienia (to chyba jedyny aspekt uniwersalizmu tej prozy, gdyż żadnego innego dopatrzeć się nie mogłem).
Tu nawet mitotwórczy potencjał takich postać historycznych, jak Kambyzes czy szalony kalif Al-Hakim bi-Amrillah z dynastii Fatymidów, zostaje całkowicie zmarnowany. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć „Podróży z Herodotem”, Ryszarda Kapuścińskiego i jego wędrówek po starożytnej Persji z okrutnym Kserksesem, które dla egipskiego pisarza pozostaną niedoścignionym wzorem.
Jedyną postacią „Rozmowy nad Nilem” wartą uwagi jest stary opiekun barki, który niczym starożytne bóstwo ogniska domowego czuwa nieustannie nad prawidłowym przebiegiem cowieczornego spektaklu. W postaci starca sacrum przenika się z profanum, pozwalając mu w pokrętny sposób godzić żarliwość religijną ze stręczycielstwem.

Jednakże postać starca to za mało. Może wystarczyłaby na opowiadanie, ale powieść zmęczyłem do końca tylko z szacunku dla werdyktu członków szwedzkiej królewskiej akademii nauk.