„Ksenocyd” jest trzecią częścią
cyklu o Enderze ksenobójcy. Niestety, po dwóch pierwszych,
absolutnie wspaniałych, słusznie obsypanych najważniejszymi
branżowymi nagrodami, dostaliśmy literaturę przeciętną, ledwie
zjadliwą, nudną.
Autor konsekwentnie rozwija fabułę
drobiazgowo uzupełniając wykreowane w „Mówcy umarłych”
uniwersum oraz wprowadzając nowe idee, jednakże już od początku
widzimy wielką przepaść dzielącą „Ksenocyd” od poprzednich
części cyklu. Jest on przede wszystkim przegadany i niemiłosiernie
rozciągnięty (niektóre wydarzenia, myśli i refleksje są
powtarzane niczym dialogi w kolejnych scenach wenezuelskiej
telenoweli).
W fiction zabrakło wiarygodności
kreowanej iluzji, zaś science zostało utopione w mało oryginalnym,
mało przekonywującym, a miejscami wręcz infantylnym,
pseudonaukowym bełkocie (np.: o ile w dwóch pierwszych tomach cyklu
podróże w kosmosie z prędkością podświetlną były dla autora
atrakcyjne, a w „Mówcy Umarłych” efekty relatywistyczne miały
wręcz swój znaczący wpływ na kreowanie akcji, o tyle w
„Ksenocydzie” stały się ciężarem – więc do popchnięcia
fabuły Card nie zawahał się użyć banalnego i kompletnie
niewiarygodnego sposobu przekroczenia prędkości światła).
Różnica między dwoma pierwszymi
tomami cyklu a „Ksenocydem” jest taka, jak między wysokiej próby
artyzmem, a zaledwie poprawnym rzemiosłem. Nikomu nie polecam tej
książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz