poniedziałek, 9 grudnia 2013

Nie mój kierowca - taka sobie trawestacja.

Nie mój kierowca
(Taka sobie trawestacja tekstu Łukasza Orbitowskiego: 
http://orbitowski.pl/2013/12/tydzien-z-glowy-272 )

Nie mam swojego kierowcy. Nie wiem nawet jak to jest. Mieć swojego kierowcę.
Może ten życzliwy dobry człowiek stoi teraz w bramie lub pod sklepem i zaczepia przechodniów o jakieś drobne. Zamiast być moim kierowcą za dwa i pół kafla miesięcznie. Ale po dwudziestu pięciu latach pracy na czele rodzinnej firmy związanej z książkami, handlującej nimi hurtowo i detalicznie, piszącej je i wydającej, składającej i drukującej, nie dorobiłem się kierowcy. Nie uratowałem od piekła bezrobocia i alkoholizmu porządnego człowieka. Bo praca jest ważna.

Przepraszam Ci, człowieku.

Rozważałem wyjazd do Londynu, ale tam mógłbym zostać co najwyżej taksówkarzem. Kupiłby sobie lepszy samochód. Kupił swojej kobiecie dobre perfumy. Pojechalibyśmy razem na Dominikanę. Albo gdzieś. Nowy kraj okazałby mi szacunek. Szacunek ludzi Londynu. To ważne.

Polska ma dla mnie tylko harówkę i brak kierowcy. To prawie to samo, co brak szacunku.
Myślę o tych Polakach, którzy wyjechali do UE w ramach wymiany handlowej. W ramach tej samej wymiany dostaliśmy markety, supermarkety, hipermarkety i montownie samochodów. Jedno miejsce pracy w takim markecie, to czterech bezrobotnych. Kandydatów na taksówkarzy w Londynie.  I pogarszająca się kondycja rodzinnych firm, które płacą tyle samo co w UE. Ale w złotówkach.

Myślę o znajomym mojego znajomego. Napisał ponoć trzy bardzo dobre książki, z tego jedną opatrzoną wstępem. Czytelnicy się na nich nie poznali, więc pracował fizycznie w magazynie. Nosił paczki. Przychodził do pracy, gdzie nosił książki gorszych autorów, które jak na złość, się sprzedawały.
Nie chce mi się w to wierzyć.

Teraz mieszka w Anglii. Ma dobry samochód i piękny dom. Prowadzi firmę budowlaną, nosi cegły, wdycha różny syf  w postaci pyłów i skacze na spadochronie. Ale zarabia w funtach. Jego piękna żona ma najlepsze kosmetyki. Jego syn chodzi do dobrej szkoły. Grają razem na konsoli. Jeżdżą do muzeum czołgów. Może nawet zbierają znaczki, kto ich tam wie.

Za to mój znajomy skończył medycynę i na stażu przez miesiąc zarabia tyle, co hydraulik po zawodówce w tydzień. Ale zostaje. Bo wie, że ci wszyscy, co teraz prędzej by dali sobie jajo urwać niż wrócić do ojczyzny, kiedyś wrócą. Nie z tęsknoty za Polską, za papieżem, Solidarnością,  Maryją Królową Polski, górnikami z kopalni Wujek, itd., itp. O tym wszystkim zapomną. Wiadomo, skleroza. Zapomną nawet, że zapomnieli.

Wrócą z tych samych powodów, co wyjechali. Dla łatwiejszego, tańszego życia.

Nie chce mi się w to wierzyć...


niedziela, 21 lipca 2013

"Smert Lachom" - projekt okładki komiksu.

Jesteśmy na półmetku.
Poniżej wstępny projekt okładki (rozkładówka) autorstwa Nikodema Cabały.


czwartek, 30 maja 2013

James Bond i ja


Nie należąc do ludzi pyszczących na fejsbuku i forach społecznościowych na temat każdej pojawiającej się w obszarze popkultury nowości, pozwoliłem sobie na luksus obejrzenia ostatniego Bonda, pt: „Skyfall” z roku 2012 dopiero całkiem niedawno.  Uczucia mam mieszane, ale kilka razy odczułem silne, niepokojące deja vu!

Po pierwsze: ogólna koncepcja tej części filmu odróżniająca ją od innych odcinków kinowego serialu była mi doskonale znana, gdyż jej zarys pojawił się w mojej komiksowej parodii serii z roku 2008, zrobionej na potrzeby „Magazynu Fantastycznego”, a zatytułowanej „Błąd. James Błąd.”
W moim komiksie Błąd jest mocno posuniętym w latach, nieco już zramolałym agentem , niby jeszcze numerem 007, ale już jakby lekko na emeryturze, wydobytym z głębokiej dupy, by po raz kolejny samotnie stanąć do walki i jeszcze ten jeden raz zmierzyć się ze złem, jakim jest utrata przez anglosasów dominacji militarnej w przestrzeni kosmicznej.

W filmie też mamy podstarzałego agenta, którego lata świetności przypadają na okres zimnej wojny, wyraźnie nie pasującego do nowych, wirtualnych metod działania współczesnych tajnych służb. Też wydobyty z głębokiej dupy w ostatecznym rozrachunku samotnie staje do rozgrywki ze złem, reprezentowanym przez typa dysponującego magiczną, technologiczną mocą.

W moim komiksie Błąd także musi zmierzyć się z magiczna mocą, ale niekoniecznie już technologiczną. Jej miejsce zajmuje religijność, w której kraj nasz jest światową potęgą.

Zmaterializowaną metaforą filmowej mocy zła jest lodowa świątynia, mająca w komiksie swój odpowiednik w stylizowanym na średniowieczną katedrę statku kosmicznym przemierzającym lodowatą pustkę.

Podobieństwo ogólnej koncepcji filmu i komiksu, choć nie do zanegowania, może być przypadkowe. W końcu serial opiera się na powtarzanych w kółko schematach, które z kolei komiks parodiuje, ale jak mawia ludowe porzekadło: diabeł tkwi w szczegółach.

Otóż filmowy Bond zostaje wyposażony w wypasiony laserowy zegarek (któremu w komiksie poświęcamy wyjątkowo dużo miejsca) i w niewidzialny samochód. Koncepcja niewidzialnego pojazdu Bonda po raz pierwszy pojawia się w moim komiksie cztery lata wcześniej niż w filmie:



Dodajmy jeszcze, że w tym odcinku, podobnie jak w komiksie, Bond staje do walki w ostatecznej rozgrywce wyjątkowo słabo uzbrojony i podobnie jak w komiksie, musi liczyć na swój zabójczy instynkt.

Jeden przypadek może się zdarzyć, ale dwa przypadki to już statystyka. Cóż więc powiecie na trzy przypadki? I co, jeśli ten trzeci jest tak mało prawdopodobny, że w zasadzie sam się wyklucza?

W ostatnim wywiadzie jakiego udzieliłem „Ziniolowi” w styczniu 2010 roku raczej pesymistycznie wypowiadam się na temat  bieżącą sytuację komiksu w Polsce i jego widoków na przyszłość, co zaakcentowałem ilustrując wywiad swoim zdjęciem na tle kopii "Ostatniego rejsu Temeraire" Wiliama Turnera, autorstwa jednego z moich ulubionych rysowników komiksowych, Pawła Gierczaka. Przesłanie było tak oczywiste, że bez złej woli raczej trudno go było nie spostrzec:


To samo przesłanie zrealizowane przy pomocy tego samego obrazu bije ze „Skyfall” w scenie spotkania Bonda ze swym młodszym kolegą w National Gallery w Londynie. Producenci filmu o Bondzie nie są jednak takimi jak ja optymistami i wykładają kawę na ławę interpretując obraz jako alegorię przemijania każdej sławy, świetności i potęgi, oraz zastąpienie jej nowym, nie tak pięknym i romantycznym, ale bardziej skutecznym i wydajnym.

Czy to tylko moje przewrażliwienie, czy jednak trzy przypadki, to przynajmniej o dwa za dużo?

środa, 23 stycznia 2013

STORY ART? - Zygmunta Similaka


Trzeba być pozbawionym krzty poczucia humoru ponurakiem, ostatnim smutasem bez cienie dowcipu w sercu, aby nie uśmiechnąć się choć raz w życiu nad rysunkami Zygmunta Similaka, licznie występującymi w prasie łódzkiej i ogólnopolskiej. 

Żarty rysunkowe łódzkiego twórcy doskonale adoptują się do środowiska naturalnego, do którego zostały wrzucone. Będąc z natury gatunkiem wyjątkowo inwazyjnym, gęsto zasiedliły liczne ekosystemy. Występują w prasowych działach sportowych, towarzyskich, kronikach kryminalnych, a nawet działach kulinarnych. Szczególną ich obfitość zauważamy w pobliżu publicystyki politycznej, z którą w symbiozie pasożytuje na głupocie i bezmyślności kasty urzędniczej, co przy bezustannym wzroście pogłowia tej ostatniej i otwarcia się jej na biurokrację europejską gwarantuje obfity żer i zapewnia stabilny rozwój. 

W niniejszym zbiorze krótkich form, zgodnie z tendencjami najnowszych trendów krytyki polskich galerianów (pojęcie pochodzi od krytyki galeryjnej, nie zaś od męskiej odmiany galeryjnych prostytutek ( przyp. redakcji) zwanych story artami, znajdzie czytelnik, ten nasz umiłowany, wymierający kwiat intelektualnego fermentu, setki pogrupowanych tematycznie prac pana Zygmunta, wzbogaconych o jego ulubione dowcipy, teksty, sentencje i przysłowia. 

Album w ramach „Strefy Komiksu” ukaże się w lutym.