Nie należąc do ludzi pyszczących na fejsbuku i forach
społecznościowych na temat każdej pojawiającej się w obszarze popkultury
nowości, pozwoliłem sobie na luksus obejrzenia ostatniego Bonda, pt: „Skyfall” z
roku 2012 dopiero całkiem niedawno.
Uczucia mam mieszane, ale kilka razy odczułem silne, niepokojące deja vu!
Po pierwsze: ogólna koncepcja tej części filmu odróżniająca
ją od innych odcinków kinowego serialu była mi doskonale znana, gdyż jej zarys
pojawił się w mojej komiksowej parodii serii z roku 2008, zrobionej na potrzeby
„Magazynu Fantastycznego”, a zatytułowanej „Błąd. James Błąd.”
W moim komiksie Błąd jest mocno posuniętym w latach, nieco
już zramolałym agentem , niby jeszcze numerem 007, ale już jakby lekko na
emeryturze, wydobytym z głębokiej dupy, by po raz kolejny samotnie stanąć do
walki i jeszcze ten jeden raz zmierzyć się ze złem, jakim jest utrata przez anglosasów
dominacji militarnej w przestrzeni kosmicznej.
W filmie też mamy podstarzałego agenta, którego lata
świetności przypadają na okres zimnej wojny, wyraźnie nie pasującego do nowych,
wirtualnych metod działania współczesnych tajnych służb. Też wydobyty z
głębokiej dupy w ostatecznym rozrachunku samotnie staje do rozgrywki ze złem,
reprezentowanym przez typa dysponującego magiczną, technologiczną mocą.
W moim komiksie Błąd także musi zmierzyć się z magiczna mocą,
ale niekoniecznie już technologiczną. Jej miejsce zajmuje religijność, w której
kraj nasz jest światową potęgą.
Zmaterializowaną metaforą filmowej
mocy zła jest lodowa świątynia, mająca w komiksie swój odpowiednik w
stylizowanym na średniowieczną katedrę statku kosmicznym przemierzającym
lodowatą pustkę.
Podobieństwo ogólnej koncepcji
filmu i komiksu, choć nie do zanegowania, może być przypadkowe. W końcu serial
opiera się na powtarzanych w kółko schematach, które z kolei komiks parodiuje,
ale jak mawia ludowe porzekadło: diabeł tkwi w szczegółach.
Otóż filmowy Bond zostaje
wyposażony w wypasiony laserowy zegarek (któremu w komiksie poświęcamy
wyjątkowo dużo miejsca) i w niewidzialny samochód. Koncepcja niewidzialnego
pojazdu Bonda po raz pierwszy pojawia się w moim komiksie cztery lata wcześniej
niż w filmie:
Dodajmy jeszcze, że w tym odcinku,
podobnie jak w komiksie, Bond staje do walki w ostatecznej rozgrywce wyjątkowo
słabo uzbrojony i podobnie jak w komiksie, musi liczyć na swój zabójczy
instynkt.
Jeden przypadek może się zdarzyć,
ale dwa przypadki to już statystyka. Cóż więc powiecie na trzy przypadki? I co,
jeśli ten trzeci jest tak mało prawdopodobny, że w zasadzie sam się wyklucza?
W ostatnim wywiadzie jakiego
udzieliłem „Ziniolowi” w styczniu 2010 roku raczej pesymistycznie wypowiadam
się na temat bieżącą sytuację komiksu w
Polsce i jego widoków na przyszłość, co zaakcentowałem ilustrując wywiad swoim
zdjęciem na tle kopii "Ostatniego rejsu Temeraire" Wiliama Turnera,
autorstwa jednego z moich ulubionych rysowników komiksowych, Pawła Gierczaka.
Przesłanie było tak oczywiste, że bez złej woli raczej trudno go było nie
spostrzec:
To samo przesłanie zrealizowane
przy pomocy tego samego obrazu bije ze „Skyfall” w scenie spotkania Bonda ze
swym młodszym kolegą w National Gallery w
Londynie. Producenci filmu o Bondzie nie są jednak takimi jak ja optymistami i wykładają
kawę na ławę interpretując obraz jako alegorię przemijania każdej sławy,
świetności i potęgi, oraz zastąpienie jej nowym, nie tak pięknym i romantycznym,
ale bardziej skutecznym i wydajnym.
Czy to tylko moje przewrażliwienie, czy jednak trzy
przypadki, to przynajmniej o dwa za dużo?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz