piątek, 20 lutego 2015

JEZUS OŚMIESZONY – Leszek Kołakowski


„Jezus ośmieszony”, to napisany w połowie lat osiemdziesiątych esej, „apologetyczny i sceptyczny”, nigdy przez autora nie ukończony, a znaleziony w jego archiwum i wydany obecnie. Głównym tematem eseju jest próba opisania znaczenia osoby Jezusa Chrystusa, jako postaci mitycznej oraz poszukiwanie śladów jego uniwersalnego przesłania w czasach współczesnych.

Kołakowskiego nie interesują dywagacje na temat natury Chrystus, gdyż traktuje go jako element składowy cywilizacji europejskiej, jako mit, w który przez stulecia wierzono i poprzez pryzmat którego postrzegano rzeczywistość. Osobiście w boskość Jezusa (podobnie jak w jakąkolwiek boskość) nigdy nie wierzyłem. Nigdy też nie miałem większego szacunku dla Jezusa, jako postaci historycznej i zawsze postrzegałem go jako religijnego ekstremistę, radykała pragnącego jedną religia zastąpić inną, jeszcze bardziej ortodoksyjną i wymagającą większych poświęceń.
Dlatego potraktowanie tematu bardziej z perspektywy socjologicznej niż religijnej, jest dla mnie całkowicie do przyjęcia. Niestety, owa deklarowana neutralność światopoglądowa szybko została zastąpiona indoktrynacją religijną (czytając książkę kilkakrotnie sprawdzałem nazwisko na okładce, aby się upewnić, czy przypadkiem nie pomyliłem autora).

Książka jest też podsumowaniem obecnych w kulturze trendów zmierzających do pogodzenia rzeczy z natury nie do pogodzenia, czyli religii i nauki (wielowiekowe doświadczenie uczy nas, że oba te zbiory nie mają części wspólnych i religia zaczyna się tam, gdzie kończy się nauka).

Filozof przytacza przy tym nienową, ale niezwykle irytującą tezę głoszącą, że skoro nauka nie może udowodnić nieistnienia Boga i nie ma żadnego dowodu na to, że Boga nie ma, to znaczy, że nauka wierzy, że on nie istnieje. Czyli nauka w swej niewierze zostaje zrównana z religią w swej wierze.

A przecież nauka nie jest od udowadnianie nieistnienia bogów, obecności stad różowych słoni na niewidocznej stronie Księżyca czy lewitujących, tybetańskich mnichów. Dlaczego wierzącym się wydaje, że z formalnego punktu widzenia udowodnienie nieistnienia Boga jest czymś ważniejszym, niż udowodnienie nieistnienia elfa czy wikołaka? Brak wiary w istnienie Boga wynika z osobistych doświadczeń miliardów ludzi na całym świecie, którzy nigdy żadnego Boga nie widzieli. Nikt nie przedstawił też żadnych dowodów na jego istnienie (podobnie jak nie udowodniono istnienia elfa, lewitującego tybetańskiego mnicha, czy stada różowych słoni na niewidocznej stronie Księżyca). Wierzący odwracają więc kolej rzeczy i sami nie znajdując żadnego dowodu na istnienie Boga, każą nam szukać dowodu na jego nieistnienie, Śmieszne to i żałosne zarazem.

W nauce nie ma miejsca dla Boga, a naszym naturalnym stanem jest brak wiary W milionach wzorów, twierdzeń i definicji (matematycznych, fizycznych, chemicznych, biologicznych) według których funkcjonuje coraz lepiej poznany wszechświat, nie ma żadnej stałej transcendentnej, żadnego współczynnika boskości czy liczby Boga. Mimo to świat opisany tymi wzorami działa doskonale, a zbudowane dzięki współczesnej nauce i nowoczesnej technologii urządzenia odmieniają nasze życie w stopniu, jaki nie śnił się nawet największym filozofom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz