sobota, 18 listopada 2017

Lobo - ostani Czernianin.


„Lobo”. Keith Giffen, Simon Bisley, Alan Grant. Jest bezdyskusyjnym faktem, że zbiorową wyobraźnią przynajmniej dwóch ostatnich pokoleń zawładnęli superbohaterowie zza oceanu. Dziesiątki filmów, setki kreskówek, tysiące komiksów wygenerowały gigantyczne uniwersum, nie zawsze rządzące się prawami nauki, ale zawsze mocno oddziałujące na wyobraźnię i emocje odbiorców. W tej lekko ciepłej, mdławej, infantylnej, popkulturowej zupie trafiają się kęsy o wyraźnie pikantnym, intensywnym smaku. Takim kęsem jest seria komiksów „Lobo”.

Bohater stworzony przez trio autorskie, na co dzień zajmuje się rzeczą najzupełniej dla superbohatera naturalną czyli eliminowaniem różnych podejrzanych kreatur, często za sowitym wynagrodzeniem, ale jeszcze częściej dla samej przyjemności, z potrzeby relaksu czy chęci poprawienia ogólnej higieny międzyplanetarnego uniwersum. To, co w tym komiksie zachwyca najbardziej, to niczym nie ograniczona wyobraźnia twórców. Ich bohater przyjmuje zlecenia nie tylko na złoczyńców, ale nie waha się stanąć przeciwko osobom powszechnie szanowanym, takim jak: Batman, Hitman, Maska, a nawet Święty Mikołaj czy sam Boug. Obrazoburcze pomysły twórców sięgają jeszcze głębiej, a postacie występujące w komiksie okazują się być dalekimi od naszych uwarunkowanych kulturowo wyobrażeniach o nich, np. wielkanocny zajączek to zazdrosny o bożonarodzeniowe atrakcje przedstawiciel „wysoko postawionych osób” zlecający morderstwo Świętego Mikołaja, który z kolei okazuje się bezwzględnym tyranem wykorzystującym elfy do niewolniczej pracy. Absurdalność sytuacji, ich zupełna niemożliwość zaistnienia, są nośnym środkiem artystycznym, który twórcy wykorzystują z premedytacją i bez żadnych ograniczeń.


Jednak największym sukcesem tego komiksu jest niewymuszona i naturalna łatwość rozbawienia czytelnika, dzięki czemu komiks wybija się wysoko ponad przeciętność superbohaterskich produkcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz