czwartek, 30 maja 2013

James Bond i ja


Nie należąc do ludzi pyszczących na fejsbuku i forach społecznościowych na temat każdej pojawiającej się w obszarze popkultury nowości, pozwoliłem sobie na luksus obejrzenia ostatniego Bonda, pt: „Skyfall” z roku 2012 dopiero całkiem niedawno.  Uczucia mam mieszane, ale kilka razy odczułem silne, niepokojące deja vu!

Po pierwsze: ogólna koncepcja tej części filmu odróżniająca ją od innych odcinków kinowego serialu była mi doskonale znana, gdyż jej zarys pojawił się w mojej komiksowej parodii serii z roku 2008, zrobionej na potrzeby „Magazynu Fantastycznego”, a zatytułowanej „Błąd. James Błąd.”
W moim komiksie Błąd jest mocno posuniętym w latach, nieco już zramolałym agentem , niby jeszcze numerem 007, ale już jakby lekko na emeryturze, wydobytym z głębokiej dupy, by po raz kolejny samotnie stanąć do walki i jeszcze ten jeden raz zmierzyć się ze złem, jakim jest utrata przez anglosasów dominacji militarnej w przestrzeni kosmicznej.

W filmie też mamy podstarzałego agenta, którego lata świetności przypadają na okres zimnej wojny, wyraźnie nie pasującego do nowych, wirtualnych metod działania współczesnych tajnych służb. Też wydobyty z głębokiej dupy w ostatecznym rozrachunku samotnie staje do rozgrywki ze złem, reprezentowanym przez typa dysponującego magiczną, technologiczną mocą.

W moim komiksie Błąd także musi zmierzyć się z magiczna mocą, ale niekoniecznie już technologiczną. Jej miejsce zajmuje religijność, w której kraj nasz jest światową potęgą.

Zmaterializowaną metaforą filmowej mocy zła jest lodowa świątynia, mająca w komiksie swój odpowiednik w stylizowanym na średniowieczną katedrę statku kosmicznym przemierzającym lodowatą pustkę.

Podobieństwo ogólnej koncepcji filmu i komiksu, choć nie do zanegowania, może być przypadkowe. W końcu serial opiera się na powtarzanych w kółko schematach, które z kolei komiks parodiuje, ale jak mawia ludowe porzekadło: diabeł tkwi w szczegółach.

Otóż filmowy Bond zostaje wyposażony w wypasiony laserowy zegarek (któremu w komiksie poświęcamy wyjątkowo dużo miejsca) i w niewidzialny samochód. Koncepcja niewidzialnego pojazdu Bonda po raz pierwszy pojawia się w moim komiksie cztery lata wcześniej niż w filmie:



Dodajmy jeszcze, że w tym odcinku, podobnie jak w komiksie, Bond staje do walki w ostatecznej rozgrywce wyjątkowo słabo uzbrojony i podobnie jak w komiksie, musi liczyć na swój zabójczy instynkt.

Jeden przypadek może się zdarzyć, ale dwa przypadki to już statystyka. Cóż więc powiecie na trzy przypadki? I co, jeśli ten trzeci jest tak mało prawdopodobny, że w zasadzie sam się wyklucza?

W ostatnim wywiadzie jakiego udzieliłem „Ziniolowi” w styczniu 2010 roku raczej pesymistycznie wypowiadam się na temat  bieżącą sytuację komiksu w Polsce i jego widoków na przyszłość, co zaakcentowałem ilustrując wywiad swoim zdjęciem na tle kopii "Ostatniego rejsu Temeraire" Wiliama Turnera, autorstwa jednego z moich ulubionych rysowników komiksowych, Pawła Gierczaka. Przesłanie było tak oczywiste, że bez złej woli raczej trudno go było nie spostrzec:


To samo przesłanie zrealizowane przy pomocy tego samego obrazu bije ze „Skyfall” w scenie spotkania Bonda ze swym młodszym kolegą w National Gallery w Londynie. Producenci filmu o Bondzie nie są jednak takimi jak ja optymistami i wykładają kawę na ławę interpretując obraz jako alegorię przemijania każdej sławy, świetności i potęgi, oraz zastąpienie jej nowym, nie tak pięknym i romantycznym, ale bardziej skutecznym i wydajnym.

Czy to tylko moje przewrażliwienie, czy jednak trzy przypadki, to przynajmniej o dwa za dużo?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz