sobota, 31 stycznia 2015

SALADYN I KRUCJATY – Piotr Solecki


Tym razem spojrzenie na krucjaty i dżihad z perspektywy Arabów walczących z wojskami Franków, którzy najechali ich ziemie. Same krucjaty pokazane są w dużym skrócie, stanowiąc tylko tło dla wydarzeń rozgrywających się na obszarze Outremer, Bizancjum, Syrii i Egiptu.

Głównym tematem książki są dzieje wielkiego wodza islamu, Kurda Jusufa Ibn Ajjuba, który przeszedł do historii jako Salah ad-Din (Saladyn) co po arabsku znaczy „Prawy w wierze”. Dla islamu był tym, który rozbił armię krzyżowców, odbił z ich rąk Jerozolimę i zapoczątkował zmierzch Królestwa Jerozolimskiego. Dla chrześcijan był diabłem, którego imieniem nazwano specjalną, egzekwowaną z brutalną skutecznością dziesięcinę na rzecz krucjat (podatek Saladyna) i którym straszono małe dzieci na równo ze strasznym Herodem.

Autor, korzystając ze źródeł arabskich, prowadzi nas przez niezwykłe losy rodziny Ajjubich. którzy z kurdyjskich pasterzy zmuszonych do uchodźstwa z górskiej Armenii stali się jedną z najpotężniejszych dynastii wschodu, a najświetniejszy kwiat tego rodu, Saladyn, został sułtanem rozległego państwa arabskiego.

Tym co różni tę książkę od innych opisujących dzieje krucjat, jest perspektywa, dzięki której spoglądamy na krucjaty i walki o utrzymanie Outremer z punktu widzenia kronikarzy arabskich. To chyba jej największy atut, który pozwala poznać świat islamu zza kulis. Do tej pory, kiedy opisywano zmagania krzyżowców z Saracenami z zachodniego punktu widzenia, było tak, że potężne armie wschodu wyłaniały się w nicości na czas bitwy z łacinnikami, aby tuż po jej zakończeniu z powrotem w nicości zniknąć. W książce Soleckiego jest inaczej. Autor pokazuje ścieranie się różnych sił w skłóconym świecie islamu, czasem zabiegi dyplomatyczne, czasem krwawe wojny domowe, które w sposób decydujący wpływały na powodzenie lub klęskę podejmowanych akcji militarnych przeciwko krzyżowcom.

Solecki nie akceptuje dominującego wśród historyków i badaczy wizerunku Saladyna, jako postaci całym sercem oddanej dżihadowi, wspaniałomyślnej, hojnej i litościwej, który w sposób niezwykle pozytywny został odmalowany zarówno w kronikach powstałych za życia wodza, jak i we współczesnych opracowaniach. Autor cały czas neguje ten radosny pijar, poddając w wątpliwość motywy postępowania Saladyna. Solecki stawia tezę, że eksponowane przez historyków na przestrzeni wieków przywiązanie wodza islamu do dżihadu (czyli świętej wojny), było tylko tłem i pretekstem do prawdziwego celu Saladyna, jakim było zapoczątkowanie i utrzymanie się u władza nowej dynastii Ajjubich (w miejsce obalonych przez niego dynastii Fatymidów i Zengidów). Jako, że zrealizowanie pierwszego celu bez osiągnięcia drugiego (i vice versa) wydaje się absolutnie niemożliwe (obydwa są ze sobą nierozerwalnie związane), a racje za i przeciw tej teorii rozkładają się równo po obu stronach, o tym, czy przyznamy rację Soleckiemu, zadecydują szczegóły.

Solecki rozwija dalej swoją teorię argumentując, że mityczna hojność Saladyna także była podporządkowana nadrzędnemu celowi, jakim było dobro dynastii Ajjubich. Powtarza on wielokrotnie, że owa hojność nie była niczym innym, jak formą zinstytucjonalizowanej łapówki, mającej zapewnić i utrzymać lojalność sojuszników i podległych rodzinie Saladyna urzędników. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że cały gigantyczny majątek, a także wszystkie łupy wojenne zdobyty przez Saladyna po zajęciu Jerozolimy nakazał on rozdzielić wśród towarzyszących mu w wyprawie urzędników, oficerów i żołnierzy? Przecież istotą łapówki jest przekupowanie kluczowych dla osiągnięcia wybranego celu postaci, a nie całej armii (w takim przypadku jest to właśnie hojność). Solecki odmawia Saladynowi szczodrości, która jest jednym z podstawowych fundamentów rycerskości. Trudno mu się pogodzić z faktem, że Saracen miał jej w nadmiarze, natomiast dramatycznie brakowało jej rycerstwu Zachodniej Europy, które wręcz zasłynęło z niesłychanej chciwości.

Także miłosierdzie, które było atrybutem Saladyna, Solecki konsekwentnie deprecjonuje twierdząc, że nie była to cecha charakteru, ale zaleta bystrego umysłu, wynikająca z pragmatyzmu władcy i zrodzona z potrzeby permanentnego umacniania dynastii. Jako przykład autor podaje finansowe konsekwencje zdobycia Jerozolimy. Saladyn, w przeciwieństwie do krzyżowców siedemdziesiąt lat wcześniej, nie wyciął w pień mieszkańców miasta, lecz zagwarantował im przeżycie. Solecki uważa, że zrobił to, aby zarobić na okupie, a uzyskane w ten sposób pieniądze zainwestować w łapówki ku pożytkowi dynastii Ajjubich. To dlatego Saladyn miał przyjąć propozycję Balina. Rycerz ze skarbca królewskiego zapłacił śmieszną, zryczałtowaną kwotę w wysokości 30.000 dinarów za 18.000 jeńców.
Autor odmawia miłosierdzia Saladynowi nawet wówczas, gdy ten uwalnia beż żadnego okupu 2.000 osób w podeszłym wieku. Według autora był to czyn wyrachowany, gdyż ludzie ci i tak nie zapłaciliby okupu, a na niewolników się nie nadawali i na targu nikt nie dałby za nich złamanego grosza.
Nie jest to dla mnie przekonywujące. Dlaczego Saladyn uwolnił za darmo ludzi starszych, skoro mógł ich dodać do tej wielkiej ciżmy wykupionych przez Balina, a odjąć z niej tyle samo młodzieńców i dziewic?
Dlaczego w ogóle zgodził się na tak niski okup? Czyżby nie dlatego, że zdawał sobie sprawę, że Balin nie jest w stanie z królewskiego skarbca wyłożyć więcej? Czyż to nie jest miłosierdzie?

Przypomnijmy, że w identycznej sytuacji, kiedy Ryszard Lwie Serce zdobył Akrę, zażądał za trzy tysiące muzułmanów astronomicznego okupu w wysokości 100.000 dinarów, a kiedy wspomnianej kwoty nie otrzymał, kazał ściąć wszystkich jeńców jednego dnia, podczas pokazowej zbiorowej egzekucji.

Biorąc pod uwagę te i wiele innych faktów, nie przekonują mnie argumenty autora. Czasy krucjat były okrutne i krwawe, pełne niesprawiedliwości i przemocy, w których postępowanie Saladyna z pewnością było wyjątkiem od reguły. Na porządku dziennym były wtedy krwawe rzezie i nie da się zaprzeczyć, że częściej dopuszczali się ich chrześcijanie, zaś łaska okazywana ludności podbitych miast była rzadkością, którą z kolei częściej wyświadczali muzułmanie.
Zwyczaj hojnego obdarowywania sprzymierzeńców nie był na wschodzie niczym niezwykłym, a nawet można napisać, że taki był charakter polityki wschodnich władców. Pamiętamy choćby, z czasów I krucjaty, cesarza Aleksego I Komnena, który szokował baronów krucjatowych darowując im namioty pełne złota i kosztowności. Myślę, że Saladynowi nie tyle chodziło o dynastię Ajjubich (a na pewno nie w stopniu, jaki przypisuje mu Solecki) ile o utrzymanie w ryzach ogromnego imperium, jakie stworzył w stosunkowo krótkim czasie. To kosztowało, a przy jego niefrasobliwość w rozporządzaniu zawartością skarbca, z pewnością skutkowało chronicznym brakiem gotówki. Kiedy Saladyn umarł, w skarbcu zleziono tylko garść monet (garść w sensie dosłownym) i nawet na pogrzeb musiała zrzucić się jego rodzina. Mimo to Dynastia Ajjubich szybko nie upadła i jej kres, dopiero kilka pokoleń później, położyli Mamelucy w Egipcie i Mongołowie w Syrii.


Mimo, że nie zgadzam się z kilkoma poglądami autora, to uważam, że książka warta jest polecenia. Przenosi nas w świat Arabii, opływających w bogactwa wezyrów, kalifów i sułtanów, gdzie niemal namacalnie czujemy przepych i egzotykę wschodu.  

sobota, 24 stycznia 2015

MOTOR KUPIŁ DUSZAN – Dariusz Basiński



Choć niekiedy zdarza mi się, zazwyczaj w kontekście zawodowym, dokonać zakupu książki czy komiksu kierując się motywami innym niż własny gust, to niemal zawsze najpierw otwieram książkę i czytam z niej kilka krótkich fragmentów. Czasem wystarczy jeden rzut oka na jakieś zdanie, aby książka znalazła się w mojej bibliotece.

„(…) czasem nieporad trochę zagadu
czasem udany brak nieporadu (...)”

Cytat pochodzi z książki znanego z kabaretu „Munio” Dariusza Basińskiego, zatytułowanej „Motor kupił Duszan”. Jest to pięknie wydany, niezwykły zbiorek składający się z wierszy, prozy poetyckiej i pasków komiksowych. Fantastyczny, nieco groteskowy, miejscami nawet surrealistyczny język jest tym, co osobiście w literaturze lubię najbardziej. Poeta w posuniętej niemal do absurdu stylistycznej lapidarności masakruje nie tylko gramatykę języka polskiego, ale nawet poszczególne wyrazy, kastrując je z niepotrzebnych przyrostków i skazując nas na domyślanie się znaczeń dopiero w kontekście ich użycia (pozbawione go wyrazy, zatracają swoją tożsamość). Frazeologiczne fajerwerki w zderzeniu z oczywistością i namacalnością spraw codziennych, dają niezwykły, magiczny efekt. Trochę jak z bajki, trochę jak ze snu.
Jakby dla przeciwwagi proza poetycka, opisująca przygody Poffcernacego zawierające elementy fantastyczne, spisana jest najmniej udziwnionym językiem.

Jest oczywiste, że nie jest to książka dla każdego.

Nie jest to książka dla miłośników konkretu, koneserów realizmu czy pożeraczy fabuły. Na pewno nie jest to też pozycja przeznaczona dla czytelnika mającego sporadyczny kontakt z literaturą piękną (takiej osoby tomik ten z pewności nie zachęci, a może ostatecznie zniechęcić do czytania rodzimej poezji).


Ale nie jest to też książka wyłącznie dla wąskiego grona miłośników poezji. Dzięki humorowi, ironii (czasem podanych wprost, czasem dających się wychwycić między wierszami) zbiorek wychodzi daleko poza tę hermetyczną niszę i jest adresowany dla każdego miłośnika literatury pięknej. Jeśli ktoś z Was lubi językowe eksperymenty Lema (którego motto nie przypadkiem otwiera zbiorek), bądź też zachwycał się publikacjami Jerzego Afanasjewa (szczególnie zbiorkiem „Skąpani w deszczowej wannie”) koniecznie powinien sięgnąć po książkę Dariusza Basińskiego.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

RYCERSTWO – Maurice Keen


Książkę tę czytałem z perspektywy prac nad komiksem o zakonie krzyżackim i jeśli pod tym kątem miałbym ją oceniać, to jej przydatność przy pracy nad scenariuszem jest niewielka.

Autor koncentruje się w niej głównie na przekazach literackich, takich jak: traktaty, średniowieczne romanse, poematy epickie, chansons de geste czy libri memoriales. Dominuje tu analiza świata fikcji literackiej, zaś udokumentowane fakty historyczne pozostają w cieniu, czasem całkowicie niknąc z pola widzenia. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, kiedy rzecz dotyczy czasów karoliańskich czy okresu następującego tuż po nich, gdyż są one poza zakresem moich bezpośrednich zainteresowań (takie odmienne spojrzenie na narodziny rycerstwa, jest nawet interesujące i inspirujące). Jednakże, kiedy autor omawia tak ważne dla mnie aspekty, jak zaangażowanie rycerstwa w krucjaty, już po kilkudziesięciu stronach okazuje się, że ma on w tej materii niewiele do powiedzenia (ba, zdarzają mu się wpadki, jak choćby pomylenie Edessy z Odessą). W najważniejszym z mojego punktu widzenia rozdziale, pt.: „Rycerstwo a kościół i idea krucjatowa”, więcej wprowadza rozważań o Rycerzach Okrągłego Stołu i Świętym Grallu, niż o faktycznych korelacjach tych dwóch najważniejszych stanów średniowiecznej Europy i ich stosunku do wypraw krzyżowych.

Jedynym istotnym wątkiem „Rycerstwa” w kontekście krucjat, jest zwrócenie uwagi, że: „koncepcja krucjat umieszczona została w strukturze rycerskiej aktywności o quasi-rytualnym znaczeniu”. Idea ta wypływa wprost z „Księgi zakonu rycerskiego” Rajmunda Llull oraz, może nawet w większym stopniu, późniejszej „Księgi rycerstwa” Gotfryda de Chanry, i została tylko zaadoptowana na potrzeby ruchu krucjatowego. Według niej ostatecznym celem prawdziwego rycerza (soulverein preux), to znaczy takiego, który doskonali się przez cały czas i wciąż odnosi kolejne, coraz ważniejsze zwycięstwa, jest wyprawa do obcych krain w poszukiwaniu możliwości zdobywania nowych doświadczeń i doskonalenia się w sztuce wojennej.
Jest oczywiste, że warunek ten doskonale spełniały krucjaty.

Nie jest to idea nowa, ale podstawowym atrybutem „Rycerstwa” jest mocne jej zaakcentowanie i wysunięcie na plan pierwszy, przed wszystkie inne przyczyny motywujące jedenastowiecznych rycerzy do wzięcia krzyża.

Bogactwo przytaczanych źródeł literackich, które jest niewątpliwie zaletą tej książki, czasem staje się takeż jej wadą. Keen ma skłonność do zawiłego, pełnego naukowych terminów stylu (czasem na jednej stronie sąsiadują wyrazy z łaciny, niemieckiego i francuskiego) oraz do wielostronicowych, niewiele wnoszących do tematu, semantycznych dywagacji. Autor nie zachowuje też chronologii wykładu przemieszczając się beztrosko po odległych czasowo i geograficznie wydarzeniach w różnych zakątkach Europy. Jeśli dodać do tego irytujący, belfrowski nawyk częstego zwracania się bezpośrednio do czytelnika, lektura „Rycerstwa” nie należy do przyjemnych.

Oczywiście nie można wykluczyć, że książka jest skierowana do węższego kręgu odbiorców, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje. Może być więc i tak, że dzięki zastosowanym zabiegom jest ona dla czytelnika lepiej zorientowanego w literaturze średniowiecza klarowniejsza i bogatsza w treści.

Jednak, „przypuszczam, że wątpię”, jak pisywał Wiech.

środa, 14 stycznia 2015

LISTY DO MŁODEGO PISARZA – Mario Vargas Llosa


Przepiękna książka! Polecam wszystkim, bez względu na wiek, zainteresowania czy profesję.
Autor w formie listu skierowanego do młodego pisarza wygłasza esej, będący serią wykładów o literaturze. Najpierw autorytatywnie i niezwykle sugestywnie ustala, czym jest powołanie pisarskie, jaka jest jego rola w życiu pisarza, jakich poświęceń musi on dokonać, aby stać się godzien służyć swemu kapryśnemu i apodyktycznemu powołaniu. Następnie krok po kroku wprowadza adepta w niezwykły świat iluzji, uczy go jakimi środkami i w jaki sposób konstruować jej skomplikowaną strukturę i jak ustrzec się przed czyhającymi na niego pułapkami. Pokazuje, jakiej warsztatowej magii trzeba użyć, aby tę iluzję ożywić, nadać jej pozory realności, do jakich kuglarskich sztuczek się uciekać, aby fikcja stała się dla czytelnika wiarygodniejsza, niż otaczająca go namacalna rzeczywistość.

Ale wbrew tytułowi, nie jest to książka wyłącznie dla początkujących pisarzy. Llosa czasem wychodzi daleko poza wskazówki i rady warsztatowe, i poddaje dzieła mistrzów światowej literatury ścisłej, drobiazgowej analizie. Autor w dużej mierze odwołuje się do, nieco obecnie zepchniętej na dalszy plan, literatury iberoamerykańskiej, ale w jego książce nie brak też nawiązań do literatury europejskiej i amerykańskiej. Jest to więc też książka dla wszystkich osób parających się krytyką literacką oraz licznej armii recenzentów, w której stary mistrz pokazuje, jak uprawiać krytykę nie powtarzając w kółko oklepanych formułek, wyświechtanych kalek językowych i zatęchłych myślowych szablonów. Uczy, jak odróżnić książki wybitne od przeciętnych, jak rozpoznać talent geniusza i jak demaskować jego epigonów.

I wreszcie, jest to książka dla zwykłych czytelników, gdyż ukazuje duszę wielkiego pisarza. Jest to dzieło w dużej mierze autobiograficzne, prezentujące z pasją jego subiektywną wizję oraz ocenę literatury. Poglądy przedstawiane przez autora wypływają z jego osobistych doświadczeń, co odróżnia tę książkę od innej o podobnej tematyce, a napisanej przez Jana Parandowskiego. Mowa oczywiście o „Alchemii słowa”, genialnej pozycji ukazującej proces twórczy (i towarzyszące mu okoliczności) na przykładzie polskich i światowych tytanów pióra (także i tę książkę polecam Waszej uwadze, gdyż obie pozycje wspaniale się wzajemnie uzupełniają).

Llosa na wstępie swojego małego arcydzieła wyraźnie zaznacza, że nie jest to podręcznik sztuki literackiej (tej według niego, każdy pisarz musi nauczyć się sam) lecz esej mówiący o tym, „jak rodzi się i powstaje powieść”. Kończąc wykład każe czytelnikowi zapomnieć o wszelkich wskazówkach i skupić się na pisaniu. Oczywiście, to czysta kurtuazja, przewrotność, oko puszczone przez geniusza do całej rzeszy nieopierzonych adeptów pióra.

Osobiście uważam, że każdy początkujący literat powinien sobie ten esej przyswoić tak, jak zwykło się przyswajać wykłady. Przeczytać kilka razy, starać się zrozumieć, a jak się czegoś nie ogarnia, po prostu wykuć to na blachę. Prędzej czy później na pewno się przyda.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

PIERWSZA KRUCJATA: NOWE SPOJRZENIE – Thomas Asbridge


Każdy, kto podejmuje trud napisania książki o krucjatach, musi zmierzyć się z legendą trzytomowego dzieła Stevena Runcimana, pt.: „Dzieje wypraw krzyżowych”, praojca i pramatki wszelkich publikacji książkowych, tekstów publicystycznych i artykułów prasowych dotyczących krucjat, jakie ukazały się na przestrzeni ostatniego półwiecza.
Jeśli zaś w podtytule książki o krucjatach pojawia się dopisek „nowe spojrzenie” oczekujemy, że wyjdzie ona poza kilka dodatkowych cytatów, anegdot czy mało istotnych faktów z życia uczestników wypraw. Niestety, w książce „Pierwsza krucjata – Nowe spojrzenie” Asbridge'a nie dostajemy niczego więcej.

Podtytułowe „nowe spojrzenie” ogranicza się do przeniesienia akcentów z jednych znanych nam wydarzeń na inne oraz ukazania w szerszej perspektywie pewnych wątków, przy jednoczesnej lapidarności w prezentowaniu innych. Nie może być inaczej, skoro obie pozycje zajmują mniej więcej taką samą objętość i w zdecydowanej większości dotyczą tych samych faktów zaczerpniętych z tych samych źródeł (pierwsza wyprawa zajmuje cały pierwszy tom dzieła Runcimana). Asbridge tylko kilkakrotnie wprost odnosi się do dzieła swego wielkiego poprzednika, częściej używając ostrożnych stwierdzeń typu: „dotąd sądzono”, „błędnie uważano”, „mylnie zakładano” , itd.

Już na samym początku swych dzieł, gdzie obaj badacze rysują genezę konfliktu i starają się ukazać go w odpowiednich kontekstach, dostrzegamy zasadniczą różnice. O ile Runciman dokładnie odmalowuje sytuację na Wschodzie, o tyle Asbridge skupia swą uwagę na Zachodzie. O ile pierwszy podaje nam skróconą, ale kompletną historię Lewantu, Ziemi Świętej i Bizancjum, o tyle drugi poszerza naszą wiedzę na temat sytuacji duchowieństwa i rycerstwa średniowiecznej Europy przed soborem w Clermont i bezpośrednio po nim. Asbridge rozwija tu i szczególnie akcentuje zaangażowania papiestwa w krucjaty, jako starannie zaplanowanego przed wielu laty i konsekwentnie realizowanego przez Urbana II, planu wzmocnienia pozycji słabego wówczas papiestwa, przez zaangażowanie się w świętą wojnę. Według Asbridge'a idea krucjat narodziła się jeszcze przed pontyfikat Urbana II, za panowania jego poprzednika papieża Grzegorz VII, a później była realizowana przy współudziale świeckich sojuszników, tak zwanych fideles beati Petri.

Kolejna wyraźna różnica zaznacza się podczas poszukiwań i prób zrozumienia motywacji, które popchnęły nieprawdopodobne masy ludu i rycerstwa do pierwszej krucjaty. Asbridge nie dodaje nic, czego byśmy w tym temacie do tej pory nie wiedzieli, ale kładzi szczególnie mocny nacisk na duchowe motywy uczestników krucjat, na ich głęboką chęć oczyszczenia się z grzechów i potrzebę odbycia pokuty. Odrzuca też przekonanie wcześniejszych badaczy, w tym Runcimana, że głównym motywem, szczególnie młodego niezamożnego rycerstwa, była chęć wzbogacenia się i zdobycia dominiów.

Następnie mamy całą długą listę drobnych, różnych dla obu autorów interpretacji mało istotnych z punktu widzenia powodzenia całej wyprawy wydarzeń. Skupmy się na kilku najciekawszych.

I tak, Asbridge wysuwa śmiałą tezę, że podczas obozowania Boemunda z Tarentu i innych krzyżowców pod murami Konstantynopola, knuł on spisek w celu obalenia Aleksego I Komnena, na co zdaje się, nie ma wystarczających dowodów. Później odmiennie interpretuje rajd Baldwina z Boulogne i Tankreda z Hauteville przez Cylicję. Asbridge uważa ten rajd za zaplanowaną przez krzyżowców akcję militarną, mającą zabezpieczyć szlaki aprowizacyjne z Cylicji i Bizancjum oraz oczyścić je z Turków, zaś podbicia i złupienia miast na szlaku wyprawy dokonano, według niego, przy okazji. Natomiast według Runciman było dokładnie na odwrót: była to w głównej mierze wyprawa łupieżcza biedniejszych rycerzy, a jej cel militarny był kwestią drugorzędną.
Bez względu na motywacje, obydwa cele i tak zostały osiągnięte.

Podobnie rzecz miała się ze Świętą Włócznią. Obaj badacze podają identyczne okoliczności jej odnalezienia i są zgodni co do tego, że miała istotny wpływ na postępowanie i morale krzyżowców zarówno podczas oblężenia Antiochii przez wojska Kurbughi, jak i oblężenia oraz zdobycia Ma'arrat-an-Numan przez wojska krzyżowców. Obaj badacze zgodnie przyznają, że wpływała też znacząco na pozycje Rajmunda z Tuluzy, który od samego początku był oddanym orędownikiem jej kultu.
I tu kończy się zgoda.
Runciman uważał, że Boeumond przy pomocy łapówek i swoich popleczników od samego początku konsekwentnie podważał autentyczność relikwii, by w ten sposób zdeprecjonować jej kult i osłabić pozycję Rajmunda. Między wierszami pojawiają się też sugestie, że i Rajmund nie siedział z założonymi rękami. Po śmierci Ademara z Monteil, wpływowego przeciwnika kultu włóczni, tak pokierował widzeniami Piotra Bartłomieja, że ugruntowały one ten kult jeszcze bardziej, co z kolei wzmocniło autorytet krzyżowca i uczyniły z niego nieformalnego przywódcę krucjaty.
Asbridge jest natomiast przekonany, że pozycja Rajmunda osłabła dopiero podczas bezsensownego i zakończonego porażką oblężenia Arki. Zapoczątkowany tam upadek Prowansalczyka dokonał się pod murami Jerozolimy, gdy jego rola w zdobyciu miasta okazała się marginalna. W międzyczasie krzyżowcy wierni Gotfrydowi z Bouillon zastąpili kult Świętej Włóczni kultem, znalezionego w niejasnych okolicznościach, Świętego Krzyża.

Badacze różnią się też w ocenie motywacji, jakie kierowały Tankredem, kiedy opuścił Antiochię i dołączył do wyprawy. Według Asbridge'a była to samodzielna decyzja krzyżowca, mająca na celu uwolnienie się spod wpływów swojego potężnego kuzyn Bouemunda. Jednakże dalsze postępowanie Tankreda, głównie wsparcie udzielone Gotfrydowi i zajęcie przez niego we własnym imieniu Betlejem, zdają się potwierdzać tezę Runcimana uważającego, że został on przez Bouemunda oddelegowany, by mieć oko na krucjatę i Rajmunda, swego największego wroga wśród krzyżowców.

Także wybór władcy Jerozolimy obaj autorzy pokazują inaczej. Według Runcimana był to czyn spontaniczny i nieco romantyczny. Nic nie było z góry ustalone i wybór Gotfryda nastąpił w wyniku dyplomatycznej wpadki Rajmunda. Otóż, aby wywołać wśród krzyżowców wrażenie osoby skromnej i nierządnej zaszczytów, Rajmund nieco teatralnie odrzucił zaproponowane mu pierwotnie zwierzchnictwo nad Jerozolimą. Jakież musiało być jego zdumienie, kiedy okazało się, że rycerze zamiast usilnie nakłaniać go do przyjęcia korony, od razu zwrócili się o to z tą prośbą do Gotfryda, a ten z miejsca przyjął władzę. Postawił tylko jeden formalny warunek: nie chciał tytułu króla (gdyż królem Jerozolimy był Jezus Chrystus), ale tytuł Obrońcy Grobu Świętego.
Asbridge widzi to zupełnie inaczej. Uważa, że decyzja zapadła dużo wcześniej, tuż po zdobyciu Jerozolimy przez krzyżowców, w której najważniejszą rolę odegrał Gotfryd. Kler jednak uparcie odrzucał pomysł, aby królem Jerozolimy została osoba świecka. Zawarto więc kompromis, w wyniku którego Gotfryd przyjął tytuł Obrońcy Grobu Świętego, implikujący jego podległą pozycję względem Kościoła. Rajmund nie liczył się w tej rozgrywce wcale. Opuszczony przez wszystkich, skompromitowany patronatem nad zdyskredytowaną włócznią, został całkowicie zmarginalizowany i niebawem opuścił Jerozolimę.

Asbridge dodaje kilka nieznanych mi ciekawostek z życia codziennego uczestników krucjat, a także trochę dodatkowych faktów dotyczących oblężenia Antiochii, Ma'arrat i Jerozolimy. Mimo to nie sądzę, aby czytelnikowi znającemu "Dzieje wypraw krzyżowych" Runcimana, a nie specjalizującemu się w historii, jego książka powiększyła znacząco wiedzę o krucjacie bądź zmieniła w sposób istotny spojrzenie ta ten nieprawdopodobny fenomen.

Podobnie jak dzieło Runcimana książka Asbridgea ma charakter popularnonaukowy. Jeśli ktoś czytał jedną, spokojnie może sobie darować drugą.

piątek, 9 stycznia 2015

NIECH ŻYJE WOLNOŚĆ – Zbigniew Masternak



Pierwsza część autobiografii Zbigniewa Masternaka, pt.: „Niech żyje wolność”, przybyła do mnie ze słonecznej Grecji w plecaku mojego nastoletniego syna. Pożyczył ją od koleżanki i pochłonął w jeden dzień. Fakt, że czytał coś z polskiej literatury współczesnej, od razu wzbudziło moje czujne zainteresowanie. Następnego dnia zakupiłem wszystkie dostępne książki autora i właśnie przeczytałem pierwszą z nich.

Książka składa się z kilkustronicowych epizodów ukazujących niełatwe życie ambitnego, inteligentnego i utalentowanego autora, głęboko przekonanego o swojej wyjątkowości. Sam o sobie pisze, że jest „orłem, któremu przyszło żyć między kurami” i nie są to czcze przechwałki. Swoim postępowaniem, ambicjami i marzeniami, zdecydowanie wyróżnia się na tle otoczenia, choć z drugiej strony należy zaznaczyć, że przynajmniej w pierwszej części wielotomowej sagi, poprzeczka nie została zawieszona zbyt wysoko.

Ogólnie można wyodrębnić w powieści trzy wątki. Pierwszy, zajmujący najwięcej miejsca, ukazuje związek bohatera ze świętokrzyską wsią, drugi dotyczy jego pobytu w Lublinie podczas studiów na wydziale prawa UMCS oraz trzeci, chyba dla samego autora najważniejszy, opisuje poszukiwania własnej tożsamości i jego pierwsze próby literackie.

W powieści Masternaka jego rodzinna wieś, położona u podnóża Gór Świętokrzyskich, wgląda tak, jakby wieszczona i przywoływana przez autora w ostatnim rozdziale książki apokalipsa już się dokonała. Zniszczone, podupadłe, zabłocone gospodarstwa, alkoholizujący się chłopi, uciekający za chlebem za granicę młodzi mężczyźni i puszczające się na tyłach dyskotek dziewczęta, a wszystko to spowite toksycznymi oparami totalnej beznadziei, braku wiary w przyszłość, marazmu, gdzie nawet górnolotny tytuł powieści jest zaczerpnięty ze szmirowatej piosenki disco polo. Walka w imię sprawiedliwości społecznej zostaje tu poddana walkowerem i sprzedana za kilka butelek taniego wina i paletę bananów, zaś niezwykłość kręgów w zbożu, okazuje się tylko jarmarczną sztuczką łasych na pieniądze miejscowych cwaniaczków. Tu nawet defloracja nastolatki zostaje wystawiona na pośmiewisko pijanych młokosów, a jedyne dwie dziewczyny we wsi nie latające za chłopakami okazują się lesbijkami. Także miejscowa piękność, zgrywająca dziewicę przed wioskowymi kawalerami, obiekt westchnień autora, okazuje się prostytutką pracującą w niedalekim mieście.
Atmosferę przygnębienia potęgują powracające wciąż niespełnione marzenia autora o karierze piłkarskiej, którą uniemożliwiła poważna kontuzja kolana. Odczuwa on też przedwczesną śmierć ojca, który zginął przygnieciony drzewem.
Rodzinna wieś jest więc dla autora synonimem siedmiu plag egipskich, a jedyny ratunek widzi w ucieczce i zrzuceniu przygniatającego go jarzma własnego dziedzictwa.

Jednak, mimo przeprowadzki do miasta i studiów podjętych na UMCS w Lublinie, koszmar trwa nadal: nietrafiony kierunek studiów, wyalienowanie, brak pokrewnej duszy, zawiedzione miłość, problemy finansowe, drobne kradzieże, krępująca go coraz mocniej sieć kłamstw... Przypomina się bajka o najsilniejszej w mrowisku mrówce, która nie dała rady na miejskim jarmarku.

Równolegle rozwija się wątek wkraczania bohatera w świat literatury. Poznajemy jego pierwsze fascynacje i poszukiwania: Bułhakow, Gombrowicz, Neruda i przede wszystkim mistrz nad mistrzami – Goethe. Przepisany pod innym tytułem i wysłany na konkurs poetycki wiersz tego ostatniego, staje się przepustką bohatera do świata poezji. W kilku umiejętnie odmalowanych epizodach Masternak przedstawia obraz prowincjonalnego środowiska artystycznego. To świat trzecioligowych wierszokletów, podrzędnych konkursów poetyckich i jałowych warsztatów literackich. Króluje tu wszechobecna zazdrość i zawiść, megalomania, literacka ignorancja, pijaństwo, lewa kasa i pospolite kurewstwo. Ławka rezerwowa kandydatów do nagrody Nike i Paszportu Polityki, robi jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie, niż obraz wiejskiej żulerki.
W ten świat wypaczonych wartości wkracza początkujący poeta, nie do końca jeszcze świadom swych wyborów, piszący piłkarz, marzący o karierze piłkarskiej poeta, który powoli dochodzi do oczywistej prawdy, że bez względu na dziedzinę życia, w której przyjdzie mu się realizować, aby wspiąć się na sam szczyty nie wystarczy tytaniczna praca i będący jej efektem perfekcjonizm. Potrzebny jest jeszcze talent, bez którego tonie się w odmętach przeciętności.

Wykreowany świat powieści jest ponury, beznadziejny, mroczny (co podkreśla monochromatyczna okładka książki), rozświetlany jedynie wtrącanymi niekiedy ironicznymi uwagami, sarkazmem, zazwyczaj smutnymi anegdotami (określenie tej prozy mianem sowizdrzalstwa, jest jakimś kosmicznym nieporozumieniem).

W morzu zalewającej nas masy nowych tytułów, wymuszonej polityką dystrybucyjną największych sieci księgarskich, był to bardzo udany debiut, który niestety udało mi się przegapić. Tym szybciej nadrabiam teraz zaległości i tym uważniej będę śledził dalsze poczynania autora, gdyż z pewnością jego twórczość jest warta uwagi i wsparcia.  

poniedziałek, 5 stycznia 2015

"Ymar" - Magdalena Maria Kałużyńska


O czwartej nad ranem, po kolejnej nieprzespanej nocy, inspektor Wojciechowski odbiera telefon wieszczący morderstwo w uśpionym o tej porze mieście. Jednocześnie w metafizycznym uniwersum sprzed siedmiu tysięcy lat, na spękanej i spopielonej od gorąca równinie, pod jedynym drzewem, spowita w białe szaty postać składa małe zawiniątko.

Tyle z czystym sumieniem możemy ujawnić z fabuły nie odbierając czytelnikowi przyjemności z obcowania z lekturą, gdyż odkrywanie kolejnych szczegółów, to jak studiowanie trasy kolejki przed wejściem do rollercoastera.
Jest to zresztą zupełnie niepotrzebne, gdyż autorka prowadzi czytelnika przez wykreowane przez siebie światy pewnie, precyzyjnie odsłaniając przed nim kolejne elementy skomplikowanej, inspirowanej filmem braci Wachowskich układanki, w której internetowy matrix zostaje zastąpiony światem transcendentalnym, zaś elementy świata wirtualnego zostają włączone do świata rzeczywistego (wirtualny portal randkowy jest miejscem akcji na równi z pokojem przesłuchań czy prosektorium). Wzajemne korelacje tych światów, ich przenikanie i oddziaływanie, są najsmaczniejszym, ale nie jedynym kęsem w tym krwistym daniu.

Bardzo ciekawe są także zabiegi narracyjne, jakie wprowadziła autorka, generując alternatywne stany naszej rzeczywistości i jednocześnie każdy opisując przy użyciu innej narracji, z różnych punktów widzenia i z odmiennie rozłożonymi akcentami. Niesamowitym efektem jest brak chronologii wydarzeń zachodzących w świecie realnym przy jednoczesnym jej zachowaniu w świecie transcendentnym (analizując powieść w tym kontekście, miałem silne, pozytywne skojarzenia z „Ptaśkiem” Whartona i „Paragrafem 22” Hellera). Może właśnie dlatego, by to wszystko połączyć w jeden logiczny ciąg przyczynowo skutkowy i aby nie pogubić się w dwuznacznościach, autorka została skazana na bezwzględną precyzję języka. I poradziła sobie doskonale. Język powieści jest stylistycznie bez zarzutu, jasny, przejrzysty, komunikatywny, idealnie dopasowany do misternej konstrukcji powieści. Duży plus, to brawurowo prowadzone dialogi, wyraźnie zróżnicowane w zależności od płci bohaterów (wypowiedzi pani patolog są bardziej emocjonalne i znacznie dłuższe, niż wyważone i miejscami mrukliwe artykulacje pana inspektora).

Kolejnym smakowitym kąskiem są zamknięci przez cała niemal powieść w klaustrofobicznych pomieszczeniach bohaterowie powieści. Są to ludzie samotni, wrażliwi, zagubieni, „kobiety z przeszłością, mężczyźni po przejściach”, którzy mimo samotności i problemów w interakcjach z innymi ludźmi, są świadomi swych wyborów i swojej wartości. Patolog i inspektor wyraźnie ciążą ku sobie, lecz ich hardość i nieufności powoduje, że kiedy znajdą się zbyt blisko, zaczynają oddziałać na siebie jak dwa jednobiegunowe magnesy.
Obok nich pojawiają się w książce dwie teoretycznie odczłowieczone, ale praktycznie bardzo ludzkie postacie: starca Kliwena i prastarego demona wciąż odradzającego się w łonie wiecznej Ewy. Pierwszy, mimo deklarowanego braku uczuć zachowuje się bardzo po ludzku podsuwając demonowi krowę, drugi zaś, mimo zdecydowanie piekielnych proweniencji potrafi obsesyjnie zazdrościć człowiekowi boskiego daru prokreacji, której sam u zarania dziejów został pozbawiony.

Jedyne, a przynajmniej tak mi się wydaje, co jest dla mnie w powieści niezrozumiałe, to strach bohaterów przed transcendencją. Przecież przyszłość po śmierci rysuje się w przewidywalnych i nader mrocznych barwach, a i doczesne bytowanie w zderzeniu z nieskończonością i niepoznawalnością wszechświata często jest obarczone niepewnością co sensu swego trwania. Za dowód, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią, co stwarza szansę ogarnięcia i poznania wszystkiego, dałbym się osobiście zabijać, pożerać, wydalać i wskrzeszać w nieskończoność.

Wszystko w tej powieści wykracza poza konwencję wciąż jeszcze pogardzanego przez krytykę głównonurtową horroru, dlatego największy plus autorce daję za to, że nie próbowała na siłę wcisnąć się w ramy tej konwencji, ale ramy konwencji rozciągnęła i dopasowała do swojej prozy.


sobota, 3 stycznia 2015

"Rozmowy nad Nilem" - Nadżib Mahfuz


W okolicach pierwszego dnia nowego roku muzułmańskiego, przeszło tuzin wieków po tym, jak prorok Mahomet z garstką wyznawców opuścił wrogą mu Mekkę i wyruszył w długą podróż do Medyny, aby odmienić losy świata arabskiego, grupka przyjaciół spotyka się na barce przycumowanej do nabrzeża Nilu w Kairze, by w narkotycznych wizjach wyssanych z haszyszu kotłującego się w bulgocącej nargili szukać ucieczki i zapomnienia. Przyjaciele prowadzą przy tym rozmowę będącą w gruncie rzeczy bezwładnym zlepkiem sentencji różnego sortu wymieszanych ze zwykłym bełkotem, które tylko czasami układają się w jakąś sensowną całość, co oczywiście nie do końca satysfakcjonuje czytelnika mającego świadomość, że ową oazę spokoju na barce otacza pulsująca i nieustannie zmieniająca się rzeczywistość Egiptu końca lat sześćdziesiątych obfitująca w „olbrzymie zmiany zapoczątkowane reformatorską polityką Nasera”. Musimy wierzyć na słowo cytowanego wydawcy, gdyż do czytelnika docierają zaledwie echa przemian obyczajowych, ani najważniejszych ani najciekawszych dla ówczesnego obrazu epoki.
Przyjaciele konwersują niczym studenci pierwszego roku kulturoznawstwa na mocno przypalanej imprezie, a miałkość tych dyskusji i ich pretensjonalność nie są jeszcze najgorszą rzeczą, jaka przytrafia się czytelnikowi. Autorowi zdarza się bowiem pisać rzeczy, o których nie ma większego pojęcia. A to coś porusza się „z szybkością stu milionów lat świetlnych” (lata świetlne to jednostka odległości, a nie prędkości), a to „Ziemia musiała obracać się milion milionów lat” by do czegoś tam doszło (a Ziemia obraca się zaledwie od 4,5 tysiąca milionów lat) to znów „pozostaną po kimś kości, popiół, trochę żelaza oraz azot i woda” (a ja bym się jednak upierał, że zostanie po nim cała tablica Mendelejewa).
Książka rozczarowuje z każdym przeczytanym akapitem, a ktoś sięgający po nią w nadziei literackiego doświadczenia miejsc egzotycznych, "gdzie słodka woń Arabii, gdzie tajemniczy Syjam” będzie głęboko rozczarowany. Całe piękno Egiptu zostaje tu zredukowana do pogrążonego w ciemnościach Nilu, oświetlanego jedynie odbitym od powierzchni wody światłem latarń z przeciwległego brzegu rzeki.
Jeszcze bardziej rozczarowują bohaterowie powieści. To bezbarwna, nijaka, pasożytnicza, przypadkowa zbieranina kairskiego establishmentu (główny księgowy, krytyk sztuki, aktor, literat, adwokat, urzędnik, dziennikarka, studentka). Ich oportunizm, konformizm i niemoralność jest charakterystyczna dla podobnych grup pod każdą szerokością geograficzną i nie jest warta wspomnienia (to chyba jedyny aspekt uniwersalizmu tej prozy, gdyż żadnego innego dopatrzeć się nie mogłem).
Tu nawet mitotwórczy potencjał takich postać historycznych, jak Kambyzes czy szalony kalif Al-Hakim bi-Amrillah z dynastii Fatymidów, zostaje całkowicie zmarnowany. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć „Podróży z Herodotem”, Ryszarda Kapuścińskiego i jego wędrówek po starożytnej Persji z okrutnym Kserksesem, które dla egipskiego pisarza pozostaną niedoścignionym wzorem.
Jedyną postacią „Rozmowy nad Nilem” wartą uwagi jest stary opiekun barki, który niczym starożytne bóstwo ogniska domowego czuwa nieustannie nad prawidłowym przebiegiem cowieczornego spektaklu. W postaci starca sacrum przenika się z profanum, pozwalając mu w pokrętny sposób godzić żarliwość religijną ze stręczycielstwem.

Jednakże postać starca to za mało. Może wystarczyłaby na opowiadanie, ale powieść zmęczyłem do końca tylko z szacunku dla werdyktu członków szwedzkiej królewskiej akademii nauk.